„Co tam ze sprawami polsko-żydowskimi?” – zagadnąłem w połowie marca znajomego historyka, znawcę tematu, człowieka dobrze poinformowanego. „Chyba mamy już najgorsze ze sobą?” – dopytywałem, mając nadzieję, że kurz po bitwie wokół nowelizacji uchwały o IPN opadł na dobre. „O, panie redaktorze. Jeszcze sporo przed nami” – zasępił się mój rozmówca.
Dopytałem, o co chodzi. „Jeszcze chwila i wyjdzie książka wydana przez Centrum Badań nad Zagładą Żydów – dwa tomy, o tym, jak to rzekomo Polacy mordowali i ograbiali Żydów ocalałych z Holocaustu. Rzecz jest obliczona na wielki międzynarodowy skandal” – mówił mój rozmówca.
W Polin o złocie w łonie
Pod nazwiskiem tego nie powtórzy, ale nie pomylił się. 8 kwietnia w internecie pojawiła się szokująca okładka zapowiadająca kolejny numer tygodnika „Newsweek”. Widzimy na niej rozcinaną nożem, krwawiącą Gwiazdę Dawida, a tytuł mówi: „Jak Polacy dobijali Żydów. Z każdych trzech Żydów, którzy w czasie wojny uciekli Niemcom, dwóch zamordowali Polacy – sensacyjna książka historyków, do końca ukrywana przed władzami”. Zapowiedź książki, która ukaże się dopiero 22 kwietnia, ma wstrząsać: „Większość próbujących się ratować Żydów – na podstawie przebadanych i zweryfikowanych przypadków – zginęła z rąk polskich bądź też została zabita przy współudziale Polaków” – cytuje „Newsweek” redaktorów książki – Barbarę Engelking i Jana Grabowskiego. Ile z tego prawdy? Nie wiadomo, i o to właśnie chodzi.
Cóż, po pierwsze zastanawiająca jest aura tajemniczości. Nie przypadkiem celowo pisze się o książce „ukrywanej przed władzami”. Nie przypadkiem prowadzony przez Tomasza Lisa tygodnik „grzał sprawę” przez cały ubiegły tydzień. Wreszcie nie przypadkiem rzecz ma swoją premierę niemal dokładnie w okrągłą rocznicę powstania w getcie warszawskim. Wszystko jest wyraźnie obliczone na jak największe rażenie, a nie rzeczową dyskusję o trudnej historii.
Czemu ma bowiem służyć epatowanie obrazami takimi jak ten o „poszukiwaniu przez Polaków złota w łonach ocalałych Żydówek”? Lub opowieść o tym, jak rzekomo „Polak zdjął buty z trupa innej Żydówki i oddał je żonie”? Puszczanie tego typu informacji bez możliwości ich zweryfikowania pozwala budować atmosferę, która bez wątpienia towarzyszyć będzie premierze książki i zaplanowanej na 22 kwietnia dyskusji wokół niej w warszawskim Muzeum Polin.
Tym gorzej dla faktów
Temu służy „czołówka” „Newsweeka” i podążające za nią „utrwalające” teksty. Jak ten opublikowany 12 kwietnia, gdy prezydenci Polski i Izraela szli razem w Marszu Żywych. Tygodnik Tomasza Lisa napisał wówczas: „Często to Polacy stanowili główne zagrożenie dla ukrywających się Żydów. (…) Warto o tym pamiętać, zwłaszcza 12 kwietnia, gdy po terenie dawnego niemieckiego obozu zagłady Auschwitz-Birkenau przejdzie Marsz Żywych”.
Znawca stosunków polsko-żydowskich, Marek Jan Chodakiewicz, choć mówi, że z oceną książki wstrzyma się do czasu jej publikacji, to w korespondencji z „Gazetą Polską” stawia znak zapytania dotyczący owianej dotąd złą sławą metodologii badawczej autorów „Dalej jest noc”. To prawda. Przecież nie kto inny jak Barbara Engelking dowodziła, że śmierć Polaków w czasie wojny była jedynie „kwestią biologiczną”, w przeciwieństwie do śmierci Żydów, którzy ginęli „w sposób metafizyczny”. Inny współautor „Dalej…”, prof. Jan Grabowski, utrzymywał wbrew prawdzie, że Polacy zamordowali 200 tys. Żydów, którzy wcześniej uratowali się z rąk Niemców.
Także w tekście „Newsweeka” zapowiadającym książkę nie sposób nie dostrzec pewnych sprzeczności. Na przykład Barbara Engelking dowodzi, że wystarczy wziąć różnicę pomiędzy tymi Żydami z Bielska Podlaskiego, którzy przeżyli masową eksterminację (wylicza 1300–2000 osób, twierdzi, że dotarła do 974 historii), a tymi, którzy jej zdaniem przetrwali wojnę (322 osoby), by stwierdzić, że 62,4 proc. szukających pomocy zginęło. Trudno to przekładać na całą okupowaną Polskę, a już wcale nie wynika z tego, że zabili ich Polacy. Tymczasem taka jest główna teza tekstu „Newsweeka”.
Podobnie co najmniej z rezerwą podejść trzeba do rewelacji, że Żydzi w czasie wojny mieli „panicznie bać się Polaków” (Engelking stawia tezę, że Niemcy wydali wieśniakom rozkaz: „Zabij Żyda”, który ci gorliwie wykonywali). Jak jednak czytać to z innym fragmentem z „Newsweeka”, gdy Alina Skibniewska (także współautorka „Dalej…”) mówi, że „po wojnie ocaleni nie bali się rejestrować”. Ona także stwierdza wprost: „Liczby podane w naszych badaniach nie są ostateczne, ale są reprezentatywne. Zmiana liczb nie zmieni już obrazu zdarzeń”. Tu rzecz byłaby groteskowa, gdyby nie jej potężny destrukcyjny potencjał.
Przeczytaj Pan o powojniu
Co robić? Postanowiliśmy sprawdzić w IPN, Ministerstwie Spraw Zagranicznych i Polskiej Fundacji Narodowej (PFN), czy na zapowiadaną jako „wstrząsające dzieło” książkę szykowana jest jakaś odpowiedź, czy też znów – jak to bywało wcześniej – całość narracji narzucą ludzie chcący dowieść, że Polacy są „cichymi współsprawcami” Holocaustu.
I tak do chwili oddania teksu do druku Polska Fundacja Narodowa nie odpowiedziała nam na pytania. Cóż, o roli (a w zasadzie bezczynności lub bezcelowości działań) PFN napisano wiele. Iskierką nadziei jest stanowisko MSZ, które wskazuje, że w sprawie książki „Dalej...” powinno wypowiedzieć się „możliwie szerokie grono znawców stosunków polsko-żydowskich w czasie II wojny światowej”. MSZ twierdzi, że podległy mu Departament Dyplomacji Publicznej i Kulturalnej, w związku z dyskusją wokół noweli ustawy o IPN, współpracował m.in. z Diasporą Żydowską oraz szefem zespołu ds. dialogu z Izraelem, wiceministrem spraw zagranicznych RP Bartoszem Cichockim. MSZ przekonuje także, że Instytuty Polskie opracowały 193 działania wizerunkowe na każdy tydzień w marcu i kwietniu bieżącego roku. „Przeznaczono dodatkową kwotę 1,3 mln PLN na działania interwencyjne. Łącznie przewidziano realizację 56 dodatkowych przedsięwzięć prowadzonych przez 20 placówek (m.in. w Nowym Jorku, Ottawie, Tel Awiwie, Toronto, Londynie)” – czytamy. Szczegółów nie znamy, nie wiadomo więc, czy chodzi o wpływ na główne media, czy też na przykład wpis w mediach społecznościowych.
Ale podobne pytania skierowaliśmy także do IPN. W prywatnych rozmowach wysocy przedstawiciele Instytutu rozkładają ręce, mówiąc, że o publikacji wiedzieli, jednak nie mieli do niej dostępu, ale „czekają”. Gdy spytaliśmy oficjalnie, rzecznik prasowy powtórzył, że „IPN ustosunkuje się do publikacji już po jej ukazaniu się”. Odesłał nas także do lektury wydawnictw, w tym takiej, która poświęcona jest losom Żydów w Wałbrzychu i powiecie wałbrzyskim w latach… 1945–1968. O strategii działania IPN wiemy tyle, że „każde zdanie książki ma być zweryfikowane”. Kiedy? Czy oznacza to, że mamy czekać z założonymi rękami, aż rozkręci się machina, która „zadaje kłam lansowanej przez PiS tezie, że Polacy masowo ratowali Żydów w czasie wojny [i] uświadamia bezmiar żydowskiej tragedii, do której przyczynili się także Polacy” (tak mówi „Newsweekowi” o książce prof. Grabowski).
Skoro tak trudno pozyskać informację o oficjalnych działaniach instytucji państwa polskiego, skoro mało kto chce mówić pod nazwiskiem, a niektórzy milczą zupełnie, to jak źle musi być za kulisami? Ale reagowanie na kryzysy wizerunkowe to jedno, a co z całą strategią promowania Polski w świecie? Filozofią funkcjonowania państwa ma być przecież nie trwanie i bronienie się przed zarzutami, ale budowanie trwałej pozycji. A tymczasem nic nie zapowiada rewolucji.