Tygodnik „Gazeta Polska” kiedyś reklamowała się hasłem „My nie boimy się pisać o Żydach”. I faktycznie było pewnym ewenementem to, że na łamach „GP” ukazywały się historie o trudnej, lecz czasem przecież pięknej i chwalebnej koegzystencji Polaków i Żydów w XX-wiecznej Polsce. Poza bowiem nielicznymi wyjątkami temat ten zdominowany był przez dwie wzajemnie usprawiedliwiające i uzasadniające swoje istnienie grupy. Mainstream, oskarżający Polaków o antysemityzm i zbrodnie na Żydach, i grupa krzykliwych postaci, tropiących Żydów wszędzie i znajdujących ich wszędzie tam, gdzie dzieje się coś z punktu widzenia Polski złego. Wrzaskliwy antysemityzm z niszowych pisemek uzasadniał pedagogikę wstydu wielkich dzienników, tygodników i telewizji. I odwrotnie – pedagogika wstydu, sączona przez największych medialnych graczy i chętnie podchwytywana przez polityków, uprawomocniała antysemicką obsesję kolejnych generacji samozwańczych obrońców narodu polskiego. Gdy do obiegu weszły tezy Jana Tomasza Grossa, z narodu antysemitów staliśmy się kimś jeszcze gorszym – potomkami sprawców pogromów i wzbogaconymi na krzywdzie ofiar złodziejami, czerpiącymi w kolejnych pokoleniach korzyści ze zbrodni ojców. I z tym sprawstwem zostaliśmy sami, ponieważ dziwnym trafem ze światowej historii zniknęli Niemcy, zastąpieni przez niemających ojczyzny nazistów, a obojętny, choć czasem gorliwy Zachód nie zdążył się w niej nawet pojawić. A że najgłośniejsi obrońcy naszej historii z reguły sami mieli za uszami swoje w najlepszym razie autorytarne sympatie i moczarowskie korzenie, bronić się nie wypadało. Na długo naszym jedynym głosem słyszalnym na świecie było więc milczenie jednych i przyznanie się (w nie swoim imieniu) do winy drugich.
Wbrew uspokojeniom, jakie płyną dziś ze świata, termin „polskie obozy” bynajmniej nie był kojarzony tylko z geografią. Wystarczy przypomnieć film Violetty Kardynał „Upside down”, przedstawiający całkowity brak świadomości historycznej młodych ludzi w Kanadzie, gdzie pracowała jego autorka, i w Niemczech. Wypowiedzi młodzieży nie pozostawiały wątpliwości – to my zajęliśmy w zbiorowej pamięci miejsce, którego skwapliwie ustąpili nam Niemcy.
Bicie Grossem
Korzenie wielkiej operacji wtłaczającej w głowy całego świata zbitkę „polskie obozy” stopniowo przebijają się do świadomości. Jednak nie wolno zapominać, że co zaczęły niemieckie służby, kontynuowali polscy publicyści, urzędnicy, czasem nawet, o zgrozo, historycy. Losy filmu Kardynał są tu znakomitym przykładem. Choć powstawał w czasach, gdy szefem MSZ-etu była Anna Fotyga, i cieszył się jej pełnym poparciem, wciąż blokowany był przez niższych szczeblem urzędników jej resortu. Gdy zaś doszło do zmiany rządu, polska dyplomacja całkowicie wycofała się z planowanej promocji filmu, który miał być pokazywany w ambasadach. Tymczasem praktycznie zniknął i co bardzo charakterystyczne – nie przebił się do szerszej świadomości nawet po powrocie PiS-u do władzy. A przecież teraz, gdy uzasadniamy potrzebę instytucjonalizacji walki o prawdę i dobre imię Polski, dokument Kardynał jest gotowym aktem oskarżenia. Czy ktoś z „czynników decyzyjnych” w ogóle jeszcze o nim pamięta? Jak zafałszowany jest nasz obraz, pokazuje drobny przykład spoza wielkiej polityki. Poświęcony architekturze Europy profil „european_arch” na Twitterze i Instagramie opublikował zdjęcie warszawskiej Świątyni Opatrzności, opatrzone podpisem „neo fascist architecture, Warsaw, Poland”. Po kilku godzinach wpis zniknął, jednak zdążył zostać zauważony.
Gdy dziś „Newsweek” wyciąga znów Jana Tomasza Grossa, by uderzyć w Polskę kolejnym potokiem oskarżeń o antysemityzm, w kraju na nikim nie zrobi to już wrażenia. Nie sposób jednak nie spytać, co się stało z ogłoszonym już dwa lata temu zamiarem pozbawienia tego wątpliwej jakości i intencji badacza Krzyża Kawalerskiego Orderu Zasługi RP? Czy sprawa zakończyła się na wysłaniu zapytania prezydenta do MSZ-etu? Czy pytanie trafiło na Szucha do tych samych osób, które wycofywały z obiegu przywołany wyżej film? I dlaczego wreszcie temat zniknął na kolejne, długie miesiące? Czasem naprawdę nie sposób uciec od tak obrzydzonego nam przez środowiska serwilistów określenia „wymachiwanie szabelką”. W pół, a nawet w jednej trzeciej drogi dobra zmiana zatrzymała się w wypadku dyrektorów najważniejszych placówek, opowiadających o historii II wojny światowej i wspólnego dziedzictwa Polaków i Żydów. Owszem, po ciężkich bojach odwołano kierownictwo Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, okazuje się jednak, że wobec warszawskiego Muzeum POLIN i muzeum w Auschwitz można mieć równie dużo zastrzeżeń. To pierwsze szykuje się do obchodów rocznicy Marca ’68, anonsując wykład Michała Bilewicza „Epidemie mowy nienawiści. Jak blisko Marca ’68 jesteśmy?”. O zastrzeżeniach wobec dyrekcji oświęcimskiego muzeum słychać co najmniej od czasu pamiętnej setnej rocznicy wyzwolenia obozu, na której zabrakło miejsca dla rodziny rtm. Witolda Pileckiego, lecz już nie dla wnuka komendanta obozu. Przez lata słyszymy o umniejszaniu wątków polskich w ekspozycji, a przy okazji kolejnych ważnych dat wybuchają skandale związane z sekowaniem polskich barw narodowych czy hymnu. Fundacja Paradis Judaeorum i akcja „Przypomnijmy o rotmistrzu” od ponad roku zbierają podpisy pod apelem o odwołanie dyrektora placówki Piotra Cywińskiego. W ciągu ostatnich dni zainteresowanie społeczne tą inicjatywą bardzo wzrosło, co pokazuje, że mamy do czynienia z istotnym problemem, nie tylko personalnym. Oprócz tego apelu pojawił się też drugi – o udział prezydenta w uroczystościach z okazji Narodowego Dnia Pamięci Ofiar Niemieckich Obozów Koncentracyjnych.
Niech usłyszą
Historia polsko-żydowskiego współistnienia sprowadzana jest od lat do najbardziej ponurych aspektów. Pomija się całą wielowiekową pokojową koegzystencję, nie bada wpływu zaborów na popsucie naszych relacji (te wątki porusza chyba jedynie Michał Tyrpa, którego książka „To jest zawsze podejrzane” opisująca relacje w trójkącie Polacy–Żydzi–Niemcy to kolejna pozycja, którą warto w tych trudnych dniach przypomnieć), II RP traktuje raczej jako ciekawostkę. Pozostaje Zagłada z przypisaną nam rolą czarnego charakteru. I wycieczki do Auschwitz, podczas których izraelska młodzież o Polsce i Polakach nie dowiaduje się, mówiąc delikatnie, niczego dobrego.
Ale czy z naszej strony wygląda to lepiej? Jeszcze jako doktorant brałem udział w zajęciach „Relacje polsko-żydowskie podczas II wojny światowej”, które były czymś w rodzaju rozłożonych na pół roku afirmujących rozwinięć tez Grossa. Gdy jeden z moich kolegów zapytał, czy twórczość Grossa nie wzbudza żadnych kontrowersji, usłyszał, że owszem, niektórzy zarzucają mu zbytnią pobłażliwość wobec Polaków. Wszelkie zaś głosy krytykujące go z innych pozycji nie mają żadnej wartości naukowej. O innych aspektach wspólnej historii, o tym, co wcześniej – ani słowa. Tyle o formowaniu młodej kadry naukowej na Uniwersytecie Warszawskim…
Poważnie o historii
Napięcie na linii Polska –Izrael (czy raczej Izrael – Polska) zostało w ostatnich dniach omówione wielokrotnie, a sytuacja powoli wydaje się zmieniać. Jeszcze nigdy, zarówno w kraju, jak i poza nim, nie mówiło się tyle o polskim poświęceniu i polskiej ofierze II wojny światowej. I choć wciąż jest to głos słabszy, po raz pierwszy chyba w takiej skali zaistniał w światowej świadomości. W Polsce przechodzimy zaś wielkie, narodowe korepetycje z historii i po raz pierwszy na taką skalę mówimy głośno o rzeczach, na których temat dotychczas zabrakło poważnej rozmowy. Może więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło?