Wsparcie dla mediów Strefy Wolnego Słowa jest niezmiernie ważne! Razem ratujmy niezależne media! Wspieram TERAZ »

Pamięć i prawda

Izrael powinien wiedzieć, że nie jest właścicielem pamięci o Zagładzie. Jest to pamięć narodów, które na skrwawionych polskich ziemiach poddano najbardziej przerażającemu eksperymentowi w historii. Proszę więc nie mieć pretensji, że dziś mamy zamiar wreszcie mówić prawdę.

Nie jestem judaistą ani badaczem Holokaustu i stosunków polsko-żydowskich. Dość powiedzieć, że moja znajomość przedmiotu to kilka książek i tyleż filmów, udział w uroczystościach i osobista znajomość z kilkoma Żydami, plus garść obserwacji. Dlatego niechętnie analizuję to, co myślą w Izraelu i dlaczego ich tak bodzie, że Polacy chcą wprowadzić przepisy, które miałyby karać za przypisywane Polsce i narodowi polskiemu odpowiedzialności za Holokaust.

Skoro zgadzamy się (podobno), co do tego, że ostateczne rozwiązanie było pomysłem, który zrodził się w chorych mózgach potomków Goethego i Schillera, że pomysł ów był przez nich i tylko przez nich wcielany w życie, to w czym tkwi problem?

Problem polega na tym, że dzisiejsze państwo Izrael uważa się za jedynego strażnika pamięci o Holokauście. A jeśli nawet nie jedynego, to takiego, którego głos powinien być rozstrzygający. To Izrael rości sobie prawo do tego, by reprezentować wszystkich zgładzonych, to Izrael przyznaje medale i sadzi drzewa w Yad Vashem. Wreszcie to Izrael przyznaje sobie ostateczne prawo do decydowania, kto i jak ma mówić o tym, co się stało. Nie będę nadużywał sformułowań mogących kogoś skrzywdzić, jak to o moralnym szantażu podnoszone raz po raz. Nie będę wdawał się w akademicko-pałkarskie dyskusje, czy dzisiejszy Izrael i Amerykański Kongres Żydów rzeczywiście powinny mieć jedyną legitymację do występowania w imieniu zgładzonych, wśród których tak wielu było polskich Żydów, naszych rodaków.

Strażnicy pamięci. Czyjej?

Chciałbym zauważyć jedno. Przez lata Polska była zepchnięta do roli administratora pozostałości po Zagładzie. Ktoś może powiedzieć, że byliśmy strażnikami pamięci. Być może, tyle tylko, że to była pamięć pisana, a w najlepszym razie korygowana przez Izrael. Dodatkowo w latach okupacji komunistycznej (1944–1989) była przedmiotem polityki dyktowanej w Moskwie, na co nie mieliśmy wpływu. To komunistom zawdzięczamy zmianę słowa „Niemiec” na „hitlerowiec”, o czym świadczą widoczne za każdym rogiem tablice upamiętniające niemieckie zbrodnie na Polakach. 

Pod komunistycznym nadzorem, a potem w III RP, de facto administrowaliśmy obozami, które niemiecka horda zostawiła nam na zawsze, jak otwarte rany. Tym samym nie powinno szczególnie dziwić, że określenie „polskie obozy koncentracyjne” stało się powszechnie obowiązujące, tak jak wymienne stosowanie nazwy Auschwitz i Oświęcim. Sytuacja stała się kuriozalna do tego stopnia, że w 2013 r. amerykański zespół rockowy Soundgarden poinformował swoich fanów na Twitterze, że zagra koncert właśnie w Auschwitz. Nie zrobił tego przecież specjalnie. Odmieniane przez wszystkie przypadki określenie „polskie obozy koncentracyjne” stało się tak powszechne, że trudno było dociec, czy ktoś robi to intencyjnie, czy rzeczywiście ma na myśli geograficzne położenie w środku skrwawionej ziemi, jak o Europie Środkowej napisał Timothy Snyder. A Polska była najbardziej skrwawiona. 

Niemiecka jaskółka 

Nie sposób jednak nie dostrzec intencjonalnego wykorzystywania zaistniałej sytuacji przez tych, którzy mają do tego najmniejsze prawo. Oto dziś potomkowie Goethego, Schillera i Goeringa, korzystając ze swojej soft power, zdołali niemal całkowicie zmienić semantykę i w miejsce „Niemców” wstawić bliżej nieokreślonych „nazistów”, bez przypisywania im narodowej przynależności. Zdumiewający brak reakcji Izraela na tę postępującą w ostatnich latach operację jedynie rozzuchwalił „naród sprawców” w ich kłamstwie lub jak kto woli, budowaniu narracji. Za pozorowanym wstydem prowadzą tę operację od lat i robią to skutecznie. 

Toteż ze zdumieniem przyjąłem ostatnią wypowiedź Sigmara Gabriela, niemieckiego ministra spraw zagranicznych, który powiedział, że Polska może być pewna, iż Niemcy biorą na siebie pełną odpowiedzialność za Holokaust i będą potępiać takie zafałszowanie historii, jak sformułowanie „polskie obozy śmierci”. To może być znak, że wrzód kłamstwa pękł i nie da się go już dłużej pudrować, a fakt, że takie słowa płyną z Berlina, trzeba uznać za zaskakujące i dobrze rokujące.

Przez lata Izrael systematycznie i skutecznie odcinał się od dialogu, a uznawszy się za sędziego decydującego o tym, kto jest sprawiedliwym, a kto ofiarą, nie krzyczał głośno w stronę katów. Co więcej, Polaków w ostatnich latach traktował co najmniej niesprawiedliwie, z wyższością. Jak chłopów pańszczyźnianych, których jedyną rolą miałby być nadzór nad pamięcią po Holokauście.

Przepracowałem kilka dobrych lat na krakowskim Zabłociu. Kiedy uruchomiono tam muzeum Fabryka Schindlera, zaczęły masowo przyjeżdżać do niego wycieczki z Izraela. Wąska ulica Lipowa była regularnie blokowana przez izraelskie służby, które konwojowały dzieci i młodzież do busów.

Często w drodze do pracy musieliśmy czekać lub przechodzić na drugą stronę ulicy, by się przypadkowo z nimi nie zetknąć.

Smutni panowie w ciemnych okularach i z wypchanymi marynarkami kierowali ruchem, by wycieczki mogły przemknąć do muzeum i z powrotem. Na krakowskim Rynku i Kazimierzu niemal niemożliwością było spotkać chodzących bez obstawy młodych Żydów. Zawsze nas to zastanawiało, bo w studenckich czasach całe noce przesiedzieliśmy na placu Żydowskim w towarzystwie ludzi z całego świata. W Krakowie takich historii jest aż nadto, spytajcie dowolną osobę, obsługującą ruch turystyczny do Auschwitz. Zepchnięto stolicę kultury do roli korytarza między Auschwitz a Wieliczką (czemu swego czasu poświęcono nawet wymowną instalację artystyczną). Ale czas, by świat zrozumiał, że Polska to nie jest system wąskich korytarzy między obozami koncentracyjnymi.

To my was ratowaliśmy

Dziś Żydzi, którzy w czasach studenckich byli odprowadzani do Auschwitz i Muzeum Schindlera przez rzekomo wrogie spojrzenia polskich przechodniów, są dorośli. Część z nich ma coś do powiedzenia w Izraelu. Domyślam się, że wizyta w obozie zagłady była kamieniem milowym w konstruowaniu świadomości tego, kim są, skąd się wzięli i o co walczą. Jeśli przybyłbym na groby przodków do kraju, w którym musieliby mnie ochraniać uzbrojeni ludzie, raczej nie pałałbym do niego sympatią. Niestety, szantażowana moralnie III RP pozwoliła, by stało się to codziennością, a dziś zbieramy tego owoce.

Dlatego tak istotne jest, by teraz powiedzieć tym w Izraelu, że nie zgadzamy się na przedstawianie nas jako niemających nic do powiedzenia cieciów od żydowskiej pamięci, którzy mogą tylko przytaknąć, gdy wskazuje się palcem na naszą rzekomo kluczową współodpowiedzialność za Holokaust. Gdyby tak było rzeczywiście, już dawno Auschwitz zarosłoby krzakami, jak bunkier Hitlera w Wilczym Szańcu.

Nasi znajomi z Izraela muszą mieć świadomość, że nie chcemy być i nie będziemy chłopcem do bicia, którego rola sprowadza się do obsługiwania wycieczek i otrzymywania razów za nie swoje winy. Nasze instytucje nie kolaborowały z Niemcami. Nie mieliśmy jednostek SS, a do Wehrmachtu wcielano nas siłą. Stworzyliśmy Polskie Państwo Podziemne i Radę Pomocy Żydom. Nasi ludzie dobrowolnie oddawali się do Auschwitz, by wynieść stamtąd dowody zbrodni. Za pomoc żydowskim braciom wieszano nas na latarniach i mordowano dzieci w łonach matek. Nie słyszałem o podobnych działaniach wielomilionowej diaspory żydowskiej wobec nas. Mieliśmy wśród nas szmalcowników i denuncjatorów, jednak traktowaliśmy ich tak, jak na to zasługiwali 
– strzelając im w łeb, a do dziś określenie „szmalcownik” jest największą obelgą, jaką można usłyszeć od Polaka. Wstydzimy się tego, ale nie zabraniamy o tym mówić.

Prawdy nie wprowadza się ustawą

Dziś, kiedy kwestia ostatecznego rozwiązania staje się ponownie elementem bieżącej polityki, gdy Moskwa usiłuje z przejścia przez Auschwitz 1. Frontu Białoruskiego zrobić legitymację dla komunistycznej okupacji Polski, a nas, sprzeciwiających się temu, sprowadzić do roli kolaborantów, nie możemy i nie będziemy siedzieli cicho. Z troski o ofiary naszych skrwawionych ziem, z troski o naszych potomków, którzy nie mogą być oskarżani o zbrodnie możnych tego świata, wreszcie z elementarnej przyzwoitości, która zakazuje mylenia ofiary z katem.

Polska ustawa nie zakazuje nikomu prowadzić badań naukowych czy przedstawiać swoich (nawet najbardziej ordynarnych) artystycznych wizji. Karane ma być i musi być karane kłamstwo. Takie samo jak zaprzeczanie Holokaustowi, w zasadzie z nim tożsame. Nie mamy nic wspólnego z niemiecką machiną zagłady. No, może tyle, że i nas w niej mielono na miazgę.

Izrael powinien przecież wiedzieć, że nie jest właścicielem pamięci o Zagładzie. Jest to pamięć narodów, które na skrwawionych polskich ziemiach poddano najbardziej przerażającemu eksperymentowi w historii. Mamy prawo o tym mówić i mamy prawo sprzeciwiać się kłamstwom, przemilczeniom i nadinterpretacjom. Pozostaje wierzyć, że głośno i skutecznie. Prawdy nie wprowadza się ustawą, ale można dzięki niej zabronić kłamać. Czas najwyższy, a ostatnie słowa szefa niemieckiego MSZ pokazują, że presja ma sens.

 



Źródło:

#Izrael #holokaust

Wojciech Mucha