Marian Janicki wstąpił do PO, by doradzać największej partii opozycyjnej w sprawach wojska i służb. Lepszej wizytówki dla upadającego molocha, który do niedawna rządził niepodzielnie na polskiej scenie politycznej, Grzegorz Schetyna i Tomasz Siemoniak nie mogli wymyślić.
Poprosiliśmy byłego dyrektora Biura Ochrony Rządu gen. Mariana Janickiego o to, by został przedstawicielem tego ruchu protestu co do ustawy dyskryminacyjnej. Chcąc walczyć z nami o ważne dla Polski sprawy, gen. Janicki zgodził się wstąpić do Platformy – oświadczyli politycy PO, którzy podobno poważnie rozważają, czy były szef BOR-u mógłby powalczyć w wyborach samorządowych w Krakowie. Ustawą dyskryminacyjną nazywają rzecz jasna dezubekizację, czyli utratę sporej części emerytur przez funkcjonariuszy, którzy kiedyś służyli w cywilnym aparacie bezpieczeństwa PRL-u. Wszak problemu z wojskowymi służbami ustawodawca nie rozwiązał. „Ustawa dyskryminacyjna” głównym motywem krakowskiej kampanii samorządowej? Kogo może to zainteresować, gdy w grę wchodzą inwestycje, korki, infrastruktura czy wreszcie rozwiązanie problemu reprywatyzacji w dawnej stolicy Polski?
W starciu z prezydentem Jackiem Majchrowskim Marian Janicki nie ma najmniejszych szans na wygraną. Wejście Janickiego do PO w ogóle jest ryzykowne. Z miejsca stał się przecież symbolem przegranego polityka – to za jego czasów w BOR-ze doszło do ogromnego kryzysu, z katastrofą smoleńską włącznie.
Na Siewiernym 10 kwietnia 2010 r. na delegację Lecha Kaczyńskiego czekało raptem kilku funkcjonariuszy Biura. Dziewięciu zginęło na pokładzie samolotu. Janicki w tym czasie robił zakupy na krakowskim Rynku Kleparskim, o czym sam zeznał w prokuraturze. BOR nie zabezpieczyło w żaden sposób lotniska, nie sprawdziło go pirotechnicznie, zaniedbało kwestię sprawdzenia kontrolerów.
Wróćmy do bardzo ciekawej relacji jednego z funkcjonariuszy Biura, który siedem lat temu tak opowiadał o zaniedbaniach BOR-u w wywiadzie dla Polsatu. Na pytanie dziennikarza Łukasza Kurtza, ilu BOR-owców pojechało do Smoleńska, by zabezpieczyć wizytę prezydenta, odpowiedział: „Żeby przedstawić to w bardziej klarowny sposób – to nie grupa, tylko grupka wyjechała. Bo raptem z mojej posiadanej wiedzy wynika, że było czterech funkcjonariuszy. Trzech albo czterech. Jeden odpowiedzialny, jeden wspomagający i pirotechnik. [...] W czasie wizyty pana prezydenta Kwaśniewskiego na cmentarzu katyńskim zaangażowanie środków było kilkunastokrotnie większe”.
Ten sam BOR-owiec podawał w wątpliwość pracę pirotechniczną na lotnisku. „Pirotechnik, w czasie gdy były robione przygotowania do wizyty, nie był, nie asystował służbie dokonującej kontroli, więc tak do końca nie mógł być pewny, że ta kontrola została wykonana. Został dowieziony, tzn. dojechał na miejsce ze służbami Federacji Rosyjskiej. Po katastrofie” – mówił funkcjonariusz BOR-u, który oczywiście zastrzegł sobie anonimowość. Nie można się dziwić, wszak wówczas pracami Biura kierował Marian Janicki.
I chyba najważniejsza teza, jaką funkcjonariusz postawił w wywiadzie: „Pan generał świadomie zrezygnował z kontroli wykonywanych działań ochronnych ze strony rosyjskiej. Tak naprawdę Biuro Ochrony Rządu nie ma zielonego pojęcia, samo nie ma zielonego pojęcia, co się stało”. Sam Janicki potwierdził w jednym z programów kilka tygodni po katastrofie smoleńskiej: „Dwóch moich ludzi było na smoleńskim lotnisku w momencie katastrofy”. Oczywiście można się zastanawiać, czy nawet gdyby było stu, to do katastrofy i tak by doszło. Wizyty kolejnych prezydentów USA w Polsce – Baracka Obamy i Donalda Trumpa – oraz stopień ich zabezpieczenia przez Secret Service szybko dezawuują takie rozmyślania.
Prokuratura zrobiła własny audyt działalności BOR-u i poinformowała o uchybieniach zwierzchnika instytucji, czyli ministra spraw wewnętrznych Jacka Cichockiego. Najważniejsza część krytyki poczynań funkcjonariuszy dotyczyła: nieprzeprowadzenia rekonesansu na lotnisku, braku ochrony samolotu na lotnisku w Smoleńsku, braku obecności BOR-owca na Siewiernym przed ewentualnym lądowaniem samolotu, obniżenia kategorii działań ochronnych zabezpieczenia wizyt. W rezultacie zarzuty postawiono Pawłowi Bielawnemu, który był zastępcą Janickiego. Został on oskarżony o zaniedbanie obowiązków i fałszowanie dokumentacji biura. Mimo ogromnego kryzysu, ewidentnie niezdanego egzaminu po katastrofie smoleńskiej, Janicki wcielał się w rolę autorytetu moralnego i recenzował wszystkie działania oraz wpadki BOR-u po wyborach w 2015 r.
Tymczasem Janickiego po kwietniu 2010 r. nie opuszczał dobry humor. I trudno się dziwić, bowiem kilka miesięcy po katastrofie smoleńskiej, mimo krytyki ze strony prokuratorów, ówczesny prezydent Bronisław Komorowski awansował go na generała dywizji.
Warto przytoczyć ten fragment zeznań Janickiego w prokuraturze wojskowej, który opisała przed laty „Rzeczpospolita”: „Janicki uważa, że w sprawie katastrofy w Smoleńsku BOR »nie ma sobie nic do zarzucenia«. Ocenił, że pod względem bezpieczeństwa wizyta prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Smoleńsku była »perfekcyjnie przygotowana«. [...] Według niego obecność funkcjonariusza BOR-u na wieży w Smoleńsku mogłaby wywołać zarzuty, że swoją obecnością stresował kontrolerów”.
Tłumaczenia własnych zaniedbań warto pozostawić bez komentarza.
Platforma przyjęła Janickiego w swoje szeregi z całym dobrodziejstwem inwentarza. Również z całym pakietem błędów i brakiem odpowiedzialności. Jeśli to miało być nowe otwarcie PO, to raczej można zaryzykować tezę, że jeszcze niejednego trupa znajdziemy w szafie.
Taktyka Schetyny jest zupełnie niezrozumiała. Doskonale wiedząc, że stawianie na zgrane i zmęczone twarze nie przyniesie sukcesu, postawił z jednej strony na „świeżego” Rafała Trzaskowskiego, z drugiej – otworzył się na „zdartą płytę” Janickiego.
Transfer byłego szefa BOR-u można porównać do jakości wzmocnienia po akcesie Michała Mazowieckiego. Znane nazwisko, rozpoznawalna rodzina, politycznego animuszu ani trochę. Jakby tego było mało, za Janickim ciągnie się nieudolność w czasach kierowania BOR-em. Nic, tylko pogratulować.