W historii wciąż powracają przypadki, gdy różni kaznodzieje (dziś zwłaszcza islamscy) nakłaniają ludzi do oddania swojego życia w imię chorych ideałów. Do śmierci zupełnie niepotrzebnej. Pasożytując na słabości psychicznej, na poczuciu (często słusznym) krzywdy, na cierpieniu innych, budują swoją pozycję, zbierają polityczne profity. Mam bolesne wrażenie, że do czegoś takiego doszło też w Polsce. Kolejna granica została przekroczona.
Zmarł samobójca, który dokonał samospalenia przed Pałacem Kultury w Warszawie. Motywacją, która skłoniła go do tak drastycznych kroków, była jego niezgoda na politykę PiS-u. I zaczęło się. To, że ta śmierć będzie wykorzystywana politycznie, było oczywiste. Już sama informacja o tym ma wagę polityczną, a sposób jej opisu z konieczności także będzie posiadał element polityczny. Chyba jednak nikt nie spodziewał się aż takiego „karnawału” nad trumną tego człowieka.
Wiadome media zaczęły sprawę rozgrzebywać, kolejne autorytety wygłaszać odezwy, nie ukrywając zachwytu nad tym aktem. Rozpoczęto cykliczne odczytywanie manifestu politycznego samobójcy. Doszło nawet do zupełnego absurdu, gdy ksiądz Grzegorz Kramer, od lat ostentacyjnie wyrażający poparcie dla polityków związanych z Platformą Obywatelską, wyraził… uznanie dla tego typu działań. Ksiądz, który akceptuje samobójstwo? Do tego doszło. Również część posłów PO zaczęła grzać temat, podchwyciły to kolejne redakcje związane z tą opcją polityczną.
W internecie rozpoczęto akcję „zwykły człowiek”, a ponury spektakl zaczął być coraz bardziej popularny. Jedną z osób zachwycającą się samobójstwem okazał się płk. Adam Mazguła, który uznał, że samospalenie przed Pałacem Kultury jest większą ofiarą niż ta, którą poniósł Jezus Chrystus. Tak, ten sam Mazguła, który mówił o „kulturalnych ścieżkach zdrowia” podczas stanu wojennego. Ten sam, który wiernie służył zbrodniczemu reżimowi. Pozostaje pytaniem retorycznym, jak reagował Mazguła, gdy w sprzeciwie wobec zbrodniczej polityki komunistów samobójstwo popełnił Ryszard Siwiec.
Przekaz lansowany w przestrzeni medialnej jest bardzo prosty – sytuacja w Polsce usprawiedliwia, a nawet powinna skłaniać ludzi do podejmowania tak drastycznych środków, jak publiczne samobójstwo. Idealnym przykładem narracji, jaką wytworzono wokół tego aktu, była wypowiedź Jana Hartmana, który na swoim blogu po prostu… podziękował samobójcy. I zapytał, czy mężczyzna był niezrównoważony psychicznie, by zaraz potem sobie odpowiedzieć, że być może, „ale co z tego?”. Trudno przejść obojętnie nad tego typu szczerością. Hartman publicznie wyraził przekonanie, że samobójstwo osoby niepotrafiącej we właściwy sposób rozeznać rzeczywistości oraz konsekwencji swoich działań (tym właśnie jest choroba psychiczna), może być usprawiedliwione, bo przyniesie wiele korzyści politycznych!
Dość to oczywista pogarda dla ludzkiego życia. W końcu, co chyba najbardziej wstrząsające – do sytuacji odniósł się sam Donald Tusk, stwierdzając, że nie możemy o tym wydarzeniu milczeć. Sugestia prominentnego polityka jest oczywista – należy potraktować to wydarzenie politycznie i wykorzystać je do ataku na PiS. Wątpliwe, by Tusk pisząc tego tweeta myślał faktycznie o wewnętrznym konflikcie w Polsce. Raczej chodzi o to, by odpowiednio też „nagrzać” temat w mediach europejskich.
Trudno pisać o tej sprawie. Po pierwsze, niezależnie od naszych przekonań politycznych, powinniśmy mieć świadomość, że doszło do tragedii. Zginął człowiek, pozostawił po sobie ból i żal najbliższych. Słowa powinny być więc wstrzemięźliwe i oszczędne. Powinniśmy raczej milczeć i się modlić. Ponadto – problem z tymi, którzy usiłują teraz wykorzystać tę śmierć politycznie jest taki, że opłaca się im jak największa awantura. Dlatego każda reakcja na teksty Tuska, Hartmana, Lisa, dziennikarzy OKO.press czy „Wyborczej”, będzie wodą na ich młyn. Jednocześnie przekroczono granicę, po której nie można już milczeć (i w tym tkwi też ponure zwycięstwo ludzi pokroju Hartmana) – postawiono samobójcę jako wzór. Już teraz pojawia się często argument: a czy milczeliście, gdy próby samospalenia dokonał pod KPRM-em (za rządów Tuska) Andrzej Ż.? Warto pochylić się nad tym wydarzeniem, by dostrzec kilka fundamentalnych różnic. Po pierwsze – nieporównywalnie mniejsza skala reakcji medialnej. Oczywiście, że media niechętne ówczesnym rządom podchwyciły ten temat i usiłowały za jego pomocą mówić o ówczesnej sytuacji medialnej w Polsce. Eksponowano przyczyny, które doprowadziły Andrzeja Ż. do takiego kroku, wskazywano też na to, jakie ugrupowanie polityczne jest za te patologie odpowiedzialne. To prawda.
Jednak nikt takich działań nie pochwalał. Nikt nie sugerował, że Andrzej Ż. ma się stać wzorem działalności opozycyjnej. Po drugie – motywacje Andrzeja Ż. nie były polityczne. U podstaw tkwiły konkretne, materialne przyczyny. Andrzej Ż. został doprowadzony na skraj nędzy poprzez długi, brak możliwości utrzymania rodziny, szykany w pracy. Istnieje fundamentalna różnica w tym, czy ktoś decyduje się na tak radykalny krok dlatego, że nie potrafi już zapewnić swojej rodzinie bytu, a sytuacją, gdy podejmuje taką decyzję, bo nie odpowiada mu sposób obsadzania stołków w Trybunale Konstytucyjnym bądź polityka zagraniczna obecnego rządu. W manifeście zmarłego mężczyzny każdy kolejny punkt odwołuje się nie do jego życia, ale po prostu do sytuacji politycznej w Polsce. Z Andrzejem Ż. sprawa miała się inaczej.
A każde państwo (nieważne, czy rządzone przez PiS, czy PO), które nie potrafi swojemu obywatelowi zapewnić elementarnych standardów życia, ponosi w jakiejś mierze odpowiedzialność za to (chociaż może być też tak, że nie miało możliwości pomóc). W końcu – w wypadku Piotra S., samobójcy sprzed Pałacu Kultury, wiemy, że od lat leczył się psychiatrycznie.
Jedno jest pewne. Skala politycznego wykorzystywania śmierci Piotra S., liczba manifestów, wypowiedzi, happeningów jest niewyobrażalnie większa niż wtedy, gdy próby samospalenia dokonano przed siedzibą KPRM, w której urzędował Donald Tusk.
Zginął człowiek. W okrutny sposób. Zamiast spokoju i refleksji mamy wyrażaną explicite radość z tego faktu. Ponieważ „obudzi to społeczeństwo”, ponieważ przyniesie to określone korzyści polityczne. I jest to nam mówione otwarcie, nikt nie bawi się w niuansowanie, w dwuznaczności. Autorytety mówią o szacunku, o podziwie. Dziękują mu. Przekaz prosty – oto właściwa reakcja, w obecnej sytuacji w Polsce taki akt to bohaterstwo godne najwyższego szacunku. Nawet jeśli dokonuje go człowiek chory. Mówią to oczywiście, siedząc w swoich gabinetach i zarabiając grubą kasę, jeżdżąc drogimi samochodami, brylując w mediach. Niestety, logika stojąca za tego typu narracją jest jedna. Nasi kaznodzieje już twierdzą, że śmierć jest akceptowalną ceną za możliwe zmiany w naszym państwie. Gdy przychodzi czas walki z PiS-em, cel usprawiedliwia nawet utratę życia. I, co w jakiś sposób zabawne, tego typu narrację narzuca nam środowisko, które same siebie nazywa „rozsądnym”, „zachodnim”, „europejskim”. Ja osobiście widzę tu tylko szaleństwo rodem z głębokiego Wschodu.
Wątpliwe jest, by ta narracja wywołała falę samobójstw. Ale sprowokować kogoś do aktu terroru? W końcu łatwiej odebrać komuś życie niż sobie – jak przypomina nam przykład Ryszarda Cyby i morderstwa śp. Marka Rosiaka. A gdy to się stanie? Nie martwmy się. Znajdzie się wytłumaczenie. Już się przecież znalazło. Nasi kaznodzieje od terroryzmu dopiero się rozkręcają.