Dlaczego z góry wykluczono tezę zamachu? Bo pierwszymi podejrzanymi byliby podwładni Putina.
Jeżeli ktoś mnie pyta, co się stało w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 r., mogę jedynie odpowiedzieć: nie wiem. Wiem jednak wystarczająco dużo, by wątpić w to, co nam podają rosyjskie i polskie władze. Nie wierzę, by nisko lecący samolot, przy prędkości nieprzekraczającej 300 km na godz., rozpadł się na kawałki od zetknięcia z drzewami. Taki właśnie obraz, zresztą niezbyt spójnie, próbują nam przedstawić moskiewsko-warszawskie komisje. Negowanie tych tez uchodzi za jedną z najgorszych zbrodni, wykluczających dziennikarza z profesjonalnego świata. Powszechna zgoda w tej sprawie panuje nie tylko w mediach tradycyjnie należących do mainstreamu, ale także w gazetach uchodzących za prawicowe.
Dlaczego z góry wykluczono tezę zamachu? Bo pierwszymi podejrzanymi byliby podwładni Putina. To prawda, choć oczywiście i w tej sprawie widzę inne możliwości. Przy kompletnym braku ochrony samolot mógł strącić zwykły terrorysta. Zresztą wariant ataku terrorystycznego jest w takich sytuacjach brany pod uwagę tak długo, aż da się go całkowicie wykluczyć. W tej sprawie wykluczono go na samym początku, a badania były farsą. Polacy nie mieli realnego dostępu do wraku samolotu, nie mogli więc przeprowadzić uczciwych badań fizykochemicznych. Badania rosyjskie, przy jawnym niszczeniu dowodów, są tak samo wiarygodne jak pokojowa polityka Putina. Rosjanie mieli możliwość przekonać świat i polską opinię publiczną, że nie zrobili nic złego w sprawie katastrofy. Z tej możliwości nie skorzystali. Zachowują się jak ktoś, kto ma sporo do ukrycia. Niestety, polskie władze ich w tym mocno wspierają.
Dlaczego w takiej sytuacji zrobiono głównymi winnymi wojskowych? Bo wbrew pozorom byli najsłabsi. Środowisko żołnierskie bardzo mocno ufało w dobrą wolę Donalda Tuska, w tej i wielu innych sprawach. Tymczasem premier niemal jawnie ogłosił, że nie potrzebuje armii. Wojsko zostało potraktowane jak kibole. Jeszcze dziesięć, dwadzieścia lat temu byłoby to niemożliwe. Dzisiaj Tuskowi do rządzenia wystarczają media i służby specjalne.
Tusk nie może oddać władzy, bo za dużo zrobił w sprawie Smoleńska, by czuć się bezpiecznie przed każdym sądem. Władza zapewnia mu bezkarność.
Jednocześnie obecny premier już dawno przestał być lokomotywą napędową PO. Cieszy się jeszcze względnie dużym poparciem, ale jego popularność maleje wraz z narastającym w kraju kryzysem i chaosem. Dla Platformy szansą na odzyskanie inicjatywy byłby wewnątrzpartyjny przewrót. Na to jednak ciągle Tusk jest za silny. Czeka nas więc powtórka tych samych socjotechnik sprzed czterech lat. Więcej „miłości” i straszenie Kaczyńskim. Jeżeli to nie zadziała, PiS wygra wybory.
Branie dzisiaj władzy jest niemal samobójstwem. Jednak bez przejęcia rządów nie uda się wyjaśnić tragedii smoleńskiej. W tej sprawie zresztą zamyka się znaczna część wszystkich problemów Polski: od bezpieczeństwa i suwerenności kraju do stanu organizacji państwa.
Poza tym, chcę powiedzieć wszystkim mocno stąpającym po ziemi, że nie mam duszy niewolnika i nie zamierzam przejść do porządku dziennego nad śmiercią prezydenta, prawie stu osób będących elitą narodu, w tym kilku moich przyjaciół. Póki starczy sił, będę się domagał wyjaśnienia wszystkich wątpliwości. Jeżeli ktoś uważa, że to męczące, niech sobie odpoczywa. Ja nie zamierzam.
Źródło:
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Tomasz Sakiewicz