Wsparcie dla mediów Strefy Wolnego Słowa jest niezmiernie ważne! Razem ratujmy niezależne media! Wspieram TERAZ »

Trzecia droga czy ślepy zaułek?

Głęboko w cieniu wystąpień przeciw zmianom w systemie sądowniczym toczyła się wielotygodniowa desperacka akcja protestacyjna ratowników medycznych walczących zarówno o podwyżki,

Głęboko w cieniu wystąpień przeciw zmianom w systemie sądowniczym toczyła się wielotygodniowa desperacka akcja protestacyjna ratowników medycznych walczących zarówno o podwyżki, jak i poprawę warunków wykonywania zawodu. Kilka dni temu wreszcie udało się zawrzeć porozumienie między protestującymi i Ministerstwem Zdrowia. Warto wyraźnie sobie powiedzieć, że w kwestiach społecznych jest jeszcze sporo do zrobienia.

To naprawdę bolesne, że ratownicy medyczni musieli kilka tygodni protestować, żeby MZ wreszcie przyznało, iż są jedną z najbardziej pokrzywdzonych grup zawodowych w obrębie służby zdrowia, i zdecydowało się wyjść naprzeciw ich postulatom. To tym bardziej bolesne, że obecnie rządząca partia na długo przed wyborami w 2015 r. świetnie zdawała sobie sprawę z fatalnej sytuacji w tym obszarze.

Świat pracy, świat kapitału

Ratownicy medyczni nie dość, że przepracowani i słabo opłacani, wykonywali swoją szalenie odpowiedzialną i obciążającą psychicznie pracę właściwie na umowach śmieciowych, w ramach outsourcingu usług świadczonych przez prywatne firmy. Najbardziej groteskowe jest to, że pozaszpitalny system Państwowego Ratownictwa Medycznego w znacznej mierze jest sprywatyzowany. W rezultacie właściciele tego biznesu nieźle na nim zarabiają – ale szeregowi pracownicy byli i są po prostu wyzyskiwani.

To, że Platforma Obywatelska nie miała nic przeciw takim rozwiązaniom, nie budzi zdziwienia. Pełzająca prywatyzacja publicznej opieki zdrowotnej była jednym z cichych programowych założeń platformerskiej władzy. Ale gniewa fakt, że od maja do lipca tego roku ratownicy medyczni musieli użerać się z przedstawicielami rządu, który tak chętnie podkreśla, iż jest po stronie pokrzywdzonych przez III RP grup zawodowych, czy szerzej – po stronie gorzej sytuowanej części społeczeństwa. To niestety systemowy problem rzeczywistości realnego kapitalizmu (choć i w realnym socjalizmie wcale nie było z tym tak różowo, jak lubią bajać sentymentalne sieroty po PRL-u): świat pracy jest trwale upośledzony wobec świata kapitału. I nawet gdy partie polityczne próbują budować sensowny prospołeczny program albo diagnozować rzeczywistość, biorąc pod uwagę nie tylko interesy klas wyższych, to albo potykają się raz po raz o własne nogi, albo są trwale ograniczane przez swoje polityczno-ideowe zależności.

Sojusz czy wasalizacja?

Sprawa ma szerszy kontekst. Protesty ratowników medycznych toczyły się w cieniu wielkiej batalii dotyczącej systemu sądownictwa. Rzecz ułożyła się według dość przewidywalnego schematu: liberalna opozycja, korzystając z mniej lub bardziej warunkowego poparcia lewicy, skupiła uwagę opinii publicznej na tej kwestii. Protesty pracownicze, które liberałowie ledwo tolerują – najwyżej, gdy rządzi PiS – zwyczajowo zostały medialnie zmarginalizowane: z innych powodów przez media komercyjne, z innych przyczyn przez TVP. W sprawach ratowników medycznych lewica została sama.

Gdy w ostatnich dniach próbowałem dyskutować w mediach społecznościowych o dysproporcjach między liberałami a lewicą w ich wzajemnych relacjach, miałem smutne wrażenie, że rzucam grochem o ścianę. Pomijam zwyczajowe zarzuty o to, że wspieram „faszystowski reżim”. Istotne jest to, że spora część osób zarówno z lewej, jak i liberalnej flanki nie widzi niczego niestosownego w tym, że lewica tak bardzo – na różne sposoby – uzależniła się w III RP od liberalnych mediów, liberalnej inteligencji, liberalnych ośrodków prestiżu i władzy. Tak dalece, że – owszem, coraz częściej zaciskając zęby – przyłącza się do akcji liberalnej opozycji, ale nie jest w stanie wymóc na swoim wątpliwym sojuszniku, żeby wsparł lewicowe akcje protestu.

Bardzo dobrze wszystko to widać, gdy rządzi Prawo i Sprawiedliwość. Obiektywnie rzecz biorąc, nie jest to wina młodego pokolenia lewicy reprezentowanego choćby przez Razem, ponieważ są to bardzo silne determinanty środowiskowo-ideowe. Kłopot w tym, że prowadzi to do sytuacji, w której socjaldemokratyczna lewica znów jest przyciągana ku liberalnemu centrum, a na ostrej kontrze socjalnej pozostają nieliczne i zwykle skłócone grupki socjalistów, anarchistów i zwolenników alt-leftu, które wśród centrolewicy mają z kolei opinię oszołomów i doktrynerów, trochę podobnie jak niegdyś na centroprawicy środowiska radiomaryjne.

Lewica i zwykli ludzie

Wbrew temu, co twierdzą moi przeciwnicy ideowi na lewicy, nigdy nie układałem z pisowskimi strategami planów wciągnięcia Razem czy jakiejś części lewicowej inteligencji w orbitę wpływów rządzącej obecnie partii. Od lat za to trapi mnie ten sam problem: jak lewica zamierza przekonać do siebie zwykłych ludzi i gorzej sytuowane warstwy społeczeństwa? I nie mówię o – potrzebnych przecież – działaniach społecznych o dość ograniczonym zasięgu, podejmowanych choćby w ramach ruchu lokatorskiego. Na marginesie: wewnętrznie dość podzielony ruch lokatorski jest jedną z najsensowniejszych wizytówek lewicy w III RP. Tak czy inaczej: próby politycznego zaistnienia lewicy wśród szerszych warstw społecznych wyglądają wciąż marnie, bo nawet próby diagnozy sytuacji poza schematem proponowanym przez wpływową lewicową inteligencję z okolic „Krytyki Politycznej” są traktowane albo z irytacją, albo jako ciekawostka, albo próba wciągnięcia lewicy do lamusa z napisem: „sentymenty po przedwojennym PPS-ie”.

Dziś bodaj największym ograniczeniem dla lewicy nie jest PiS czy nawet fałszywy sojusznik, czyli liberałowie – ale wieloźródłowe ograniczenia społeczne, które ułożyły się w przedziwną linię demarkacyjną między lewicą a społeczeństwem. A przecież wbrew temu, co mówi dziś triumfująca prawica, nie jest tak, że Polakom lewica jest organicznie obca. Wystarczy podstawowa znajomość naszych dziejów: z czasów zaboru, II RP, okupacji niemieckiej i sowieckiej, nawet z czasów lewicowej niekomunistycznej opozycji w PRL-u, żeby zobaczyć mocny lewicowy nurt w rodzimym życiu społecznym. Tylko że ciągłość została przerwana. To nie są jedynie ograniczenia natury obyczajowo-światopoglądowej, często wynikają wprost z przedłużającej się nieobecności lewicowych struktur (własne domy kultury, organizacje społeczne itp.) na prowincji/peryferiach. Dzisiejsza wielkomiejska, w znacznej mierze warszawocentryczna lewica (tak, myślę też o własnym usytuowaniu społecznym) nie istnieje „po sąsiedzku” dla wielu Polaków z warstw niższych. Stąd przykładowo Razem łatwiej dociera do pracowników korporacji z Warszawy, Krakowa czy Wrocławia niż do mieszkańców małych miasteczek i niewielkich wsi.

Nie tylko sytuacja w ratownictwie medycznym wskazuje, że PiS-owi przydałaby się solidna krytyka i polityczny nacisk z lewej strony – także krytyka o znacznej sile emocji rozgrzewającej i ulicę, i media społecznościowe. Liberałowie jednak zawsze wzruszą ramionami w takiej sytuacji, nawet gdyby z lewej wyszedł impuls do wspólnego prospołecznego protestu. Oczywiście lewica mogłaby też próbować spokojniej rozmawiać z PiS-em. Ale tego się boi, bo naraziłaby się własnym intelektualistom i ich liberalnym mentorom.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

#PO #sądy #lewica

Krzysztof Wołodźko