Dlaczego konserwatywny wyborca miałby w ogóle zastanawiać się, czy poprzeć któregokolwiek z liberalnych kandydatów ubiegających się w drugiej turze wyborów o fotel prezydenta Krakowa? Cóż, na przykład dlatego, że doskonale rozumie, czym mogą skończyć się dla królewskiego miasta niepodzielne rządy trzeciego garnituru ludzi Donalda Tuska.
Nie wierzę, że Aleksander Miszalski utrzyma swój wynik do jutra – mówił w ubiegłą niedzielę w trakcie wieczoru wyborczego w Krakowie Łukasz Kmita, kandydat Prawa i Sprawiedliwości na prezydenta miasta. Mylił się. Miszalski, kandydat Koalicji Obywatelskiej, wynik utrzymał, a Kmita do drugiej tury nie wszedł, ustępując niezależnemu kandydatowi Łukaszowi Gibale.
W liczbach stan gry jest następujący: największe poparcie uzyskał poseł Koalicji Obywatelskiej Aleksander Miszalski (37,21 proc.) i to on w teorii ma lepszą pozycję wyjściową w starciu z faworyzowanym w przedwyborczych sondażach Łukaszem Gibałą, który uzyskał poparcie na poziomie 26,79 proc. Poseł PiS Łukasz Kmita liczył zapewne na coś więcej niż 19,79 proc. Dla wyborców prawicy jednak gra się nie kończy. To oni swoimi głosami zdecydują, kto – Miszalski czy Gibała – po 21 latach rządów Jacka Majchrowskiego zostanie prezydentem Krakowa. Ale zdecydują nie tylko o tym.
Dlaczego w Krakowie PiS ma problem podobny do tego, który ma w innych wielkich miastach (mówiąc wprost: jest niewybieralne)? Można i trzeba pisać o tym wiele. Od lat partia Jarosława Kaczyńskiego nie potrafi znaleźć wspólnego języka z większością wielkomiejskiego elektoratu. Z ludźmi, którzy z różnych względów, także cywilizacyjnych i kulturowych, wybierają partie lewicowo-liberalne. To jednak diagnoza niepełna.
Gdyby było tylko tak, można by ogłosić „moralne zwycięstwo” i uznać, że wszystko stracone, że trzeba czekać na Moralną Odnowę Społeczeństwa i Narodu, który w końcu nas zrozumie i zagłosuje („czekaj tatka latka”). Niewygodną prawdą jest jednak ta, że politycy Zjednoczonej Prawicy przez wiele lat świadomie i z powodu politycznej decyzji bagatelizowali problemy mieszkańców wielkich miast, kalkulując, że wystarczy im poparcie tradycyjnie konserwatywnych mniejszych miejscowości i wsi. Zawieśmy jednak tę dyskusję, bo to, czego jesteśmy świadkami w Krakowie, może powiedzieć nam więcej niż socjologiczno-politologiczne rozważania.
Oto w drugiej turze wyborów w Krakowie zmierzą się ze sobą kandydaci, którzy u wyborcy konserwatywnego budzą ewentualnie wzruszenie ramion lub irytację. Bo kogoż tu mamy? Kto aspiruje do bycia następcą Juliusza Leo, Józefa Dietla i Jacka Majchrowskiego?
Z jednej strony Aleksander Miszalski, poseł Koalicji Obywatelskiej i szef partii Donalda Tuska w regionie. Agresywny uczestnik politycznych przepychanek w mediach i, co nie bez znaczenia, przedsiębiorca przez lata związany z branżą turystyczną. Symbolem tego ostatniego jest fakt, że dwa z hosteli zarządzanych przez Miszalskiego znajdują się w byłej katowni Gestapo, gdzie do dziś w piwnicach są cele znaczone krwią polskich patriotów. Sam Miszalski co prawda przed wyborami przepisał biznes na rodzinę i wspólników, jednak szerszej publice dał się poznać również dzięki temu, że na jednym z koncertów pozował do zdjęcia z uśmiechem na twarzy i narysowanymi na czole ośmioma gwiazdkami – wulgarnym wobec Prawa i Sprawiedliwości i jego sympatyków określeniem. Człowiek aspirujący do bycia zauważanym przez partyjnych liderów, czego przykładem może być fakt, że jako jeden z pierwszych posłów koalicji 13 grudnia cieszył się w mediach społecznościowych z likwidacji podkomisji smoleńskiej prowadzonej przez Antoniego Macierewicza. Można więc bez przesady powiedzieć, że Miszalski jest emanacją wszystkiego, na co wyborcy prawicy patrzą w polityce z nieskrywaną niechęcią.
Kto wychodzi mu naprzeciw? Sprawa jest skomplikowana, bo na pierwszy rzut oka to człowiek o podobnych korzeniach. Łukasz Gibała, krakowski przedsiębiorca, siostrzeniec Jarosława Gowina. Były poseł (2007–2014) najpierw Platformy Obywatelskiej (szef krakowskich struktur tej partii), a potem partii Janusza Palikota, do którego przeszedł, uzasadniając to faktem, że „partia Tuska odeszła od idei, które leżały u jej podstaw – wartości obywatelskich i wolnorynkowych”.
Najwyraźniej w partii znanego z ordynarnych występów Palikota również ich nie znalazł, bo w 2014 r. porzucił centralną politykę i od tamtego czasu, a więc już 10 lat, ubiega się o fotel prezydenta Krakowa, powołując kolejne stowarzyszenia i komitety, z obecnym Kraków dla Mieszkańców, którego radnym jest od 2018 r. Jeszcze w poprzednich wyborach przekonywał, że od Prawa i Sprawiedliwości należy się oddzielić „kordonem sanitarnym”, dziś w rozmowie z jednym z lokalnych portali przekonuje, że już by tak nie powiedział, i chce z wyborcami PiS rozmawiać. Można słusznie zapytać: a o czym?
Gibała od wielu lat jest jednym z największych krytyków polityki ustępującego prezydenta Jacka Majchrowskiego i układu złożonego z polityków PO i SLD, a także lokalnego biznesu, który w ostatniej kadencji przyjął w Krakowie katastrofalne rozmiary.
Symbolem tego okresu jest oczywiście niewyjaśniony do dziś pożar Archiwum Miasta Krakowa, który strawił historię pokoleń krakowian, ale także dług miasta wynoszący 6,4 mld zł (w ciągu ostatnich 20 lat dług Krakowa wzrósł sześciokrotnie). Miasto jest toczone chorobami takimi jak korki, niszcząca zabytkowe centrum turystyfikacja czy niekontrolowana zabudowa i wszechwładza deweloperów, która sprawia, że metr nowego mieszkania pod Wawelem kosztuje ponad 16 tys. zł, co oznacza wzrost rzędu 25 proc. rok do roku. Wymieniać można długo. Dość powiedzieć, że pomimo że Kraków wciąż jest wysoko w rankingach miast, które warto odwiedzić w weekend, to w rankingu miast najlepszych do życia wyprzedzają go niemal wszystkie polskie miasta wojewódzkie.
To temu sprzeciwia się i o tym głośno mówi Gibała, który po doświadczeniach z Tuskiem i Palikotem najwyraźniej uznał walkę z tym pogłębiającym się od dekady stanem rzeczy za swoją misję. Trzeba bowiem wiedzieć, że lider Krakowa dla Mieszkańców jest konsekwentny nie tylko w krytyce polityki Majchrowskiego i lokalnej Platformy (to zadania nienależące do najtrudniejszych), ale także w podejmowaniu interwencji w imieniu mieszkańców i przyjmowaniu jako swoje ich postulatów. To ostatnie robił zresztą dość nachalnie, ale skutecznie.
To właśnie te działania ściągnęły i ściągają na Gibałę gniew nie tylko ludzi Majchrowskiego, ale także dawnych partyjnych kolegów z PO, z Aleksandrem Miszalskim na czele. Nie jest bowiem tajemnicą, że ci ostatni są żywotnie zainteresowani tym, by w niewietrzonym od 20 lat Krakowie nikt nie otwierał okien, a posiadanie już teraz większości w radzie miasta i zwieńczenie tego własnym prezydentem pozwoli domknąć układ. Dążą do tego ze wszystkich sił i gdy dopną swego, mogą rządzić przez lata.
To dlatego w trwającej właśnie kampanii wyborczej Łukasza Gibałę atakuje się w ten sam sposób, jaki przez lata stosowano wobec wszystkiego, co związane jest w prawicą i PiS: przemysł pogardy, ordynarne publikacje „Soku z Buraka”, fermy trolli i internetowi nienawistnicy, którzy jeszcze wczoraj znani byli jedynie tylko z ataków na partię i wyborców Jarosława Kaczyńskiego. Dodatkowo miasto zalano plakatami, które jak się okazało, opłacił jeden z największych w Polsce deweloperów, związany z SLD i Jackiem Majchrowskim.
Jak widać, nie trzeba być pisowcem, by dostać się pod ten walec. Wystarczy zagrozić interesom lub mieć wizję miasta inną niż taka, że ma ono być żerowiskiem dla „żywotnie zainteresowanych”. Nie bez znaczenia jest także zapewne doktryna Neumana i fakt, że Gibała postawił się byłym kolegom i zapowiada „wietrzenie Krakowa”.
I to tu ma prawo zatrzymać się konserwatywny wyborca z Krakowa, który przecież może czuć się oszukany, że PiS odpuściło walkę o wielkie miasta i nie chce rozumieć, co denerwuje mieszkańców, nie podnosi tematów leżących na ulicy. Już w 2018 r. w wywiadzie dla „Do Rzeczy” prof. Andrzej Nowak mówił: „Boleję nad tym z tego powodu, że jako mieszkaniec Krakowa nie zostałem potraktowany do końca poważnie” – dziś można mieć podobne odczucie. Ale Nowak mówił wówczas coś jeszcze: „W zasadzie kampanię samorządową powinno się prowadzić tak, jak robi to tylko jeden człowiek w Krakowie, ktoś zupełnie nie z mojej bajki politycznej – Łukasz Gibała. To znaczy: na drugi dzień po przegranych wyborach zaczynamy przygotowania do wyborów za cztery lata. Mamy program polegający nie na ogólnym haśle, ale na konkretnych rozwiązaniach dotyczących poszczególnych ulic, dzielnic, świateł i trawnika. Rozwiązań szczegółowych schodzących do samego dołu problemów mieszkańców. Tym się PiS nigdy nie interesowało, by ekipę takich ludzi dla Krakowa przygotować”.
Tyle Nowak, a tamte słowa profesora są chyba dziś jeszcze bardziej aktualne. I choć prawicowcom z oczywistych względów nie jest z Gibałą całkiem po drodze i, jak słusznie zauważał prof. Nowak, „nie jest on z naszej bajki”, to tylko wygrana Gibały ma szansę powstrzymać nadejście sytuacji, gdzie rządy prof. Jacka Majchrowskiego będą się jawić jako miłe wspomnienie. Co bowiem robi z wielkimi miastami Platforma, widzimy w Warszawie, Poznaniu, we Wrocławiu i w Gdańsku. W Krakowie można to (jeszcze) jeśli nie powtrzymać, to na pewno wyhamować. Czym mogą skończyć się dla królewskiego miasta niepodzielne rządy trzeciego garnituru ludzi Donalda Tuska, widzimy doskonale.