„Słowo »faszyzm« – będące w powszechnym użytku – pozbawione jest niemal zupełnie znaczenia. Słyszałem, jak faszyzmem nazwano: rolników, sklepikarzy, kary cielesne w szkołach, polowanie na lisa, walki byków, Gandhiego, Czang-Kai-Szeka, homoseksualizm, audycje radiowe Priestleya, schroniska młodzieżowe, astrologię, kobiety, psy – i nie pamiętam co jeszcze”. Powyższe słowa należą do George’a Orwella, wybitnego angielskiego pisarza i publicysty, autora słynnego „Roku 1984”, ale także kilku innych powieści i poruszających reportaży. Co ważne, Orwell, człowiek o usposobieniu cokolwiek lewicowym, wypowiedział je już w 1944 r., a więc wtedy, gdy faszyzm rozumiany przez pryzmat niemieckiego i włoskiego autorytaryzmu spod znaku Hitlera lub Mussoliniego nawet nie został dobity.
Ale już wtedy autor „Na dnie w Paryżu i w Londynie” widział, zapewne bardziej przenikliwie niż inni, że etykieta, którą zwykło się używać wobec np. hitlerowskich zbrodniarzy, bywa wykorzystywana niemal dowolnie. Zazwyczaj wówczas, gdy brak innych argumentów przeciwko przeciwnikom politycznym (i każdym innym). Cóż jednak zrobić, skoro po 80 latach od konstatacji Orwella określenie „faszysta!” (koniecznie z wykrzyknikiem) jest wciąż jednym z najczęstszych epitetów mających pokazać tego czy owego jako ostatecznie zdegenerowanego i żądnego krwi?
O tym, że tak wygląda sytuacja, przekonujemy się, patrząc za ocean, gdzie na ostatniej prostej przed przyszłotygodniowymi wyborami prezydenckimi Donald Trump jest oficjalnie i bez żadnego skrępowania nazywany nie tylko faszystą, lecz także nazistą. Repertuar obelg jest zresztą dużo większy.
Niby nic to nowego – skrupulatni publicyści i internauci wyliczają, że praktycznie wszyscy republikańscy kandydaci na prezydenta USA z ostatnich kilku dekad byli określeni mianem „faszystów” lub „Hitlerów”: Goldwater, Nixon, Ford, Reagan, George W. Bush, Mitt Romney i wreszcie Trump. Gdy dodać do tego innych polityków, jak np. śp. John McCain, to lista owych „faszystów” robi się długa, a faszyzmu jak nie było, tak nie ma. Ale to właśnie w tym roku ta histeria osiągnęła apogeum.
Trump jest „obrzygiwany faszyzmem” niemal nieustannie. Doszło do tego, że nawet fakt zorganizowania przez niego konwencji wyborczej w słynnym Madison Square Garden został zestawiony z faktem, że w 1939 r. w tym samym miejscu miał miejsce wiec zorganizowany przez nazistowski Niemiecko-Amerykański Bund. W internecie dość łatwo trafić na filmy, w których pomontowano obrazy z obu wydarzeń, a media lewicowo-liberalne nie ustają w przekonywaniu, że to „ostateczny dowód” na zapowiedź faszystowskich rządów, jakie planuje Donald Trump umęczonej w Ameryce.
Z całej kaskady tego typu treści warto zwrócić uwagę choćby na tekst Anne Applebaum, prywatnie żony Radosława Sikorskiego, która we wpływowym „The Atlantic” napisała w połowie bieżącego miesiąca tekst pt. „Trump mówi jak Hitler, Stalin i Mussolini”. Nie wdając się w spekulacje, jak mogłaby po takim tekście (i zwycięstwie Trumpa) wyglądać ewentualna prezydentura wciąż liczącego na wystawienie do wyścigu o ten urząd Sikorskiego, warto zwrócić uwagę na coś innego. Na miałkość i wtórność tego typu argumentacji. I jej beznadziejność. To, że tego typu hasła pojawiają się gdzieś na marginesie debaty publicznej, że okładają się takimi hasełkami radykałowie lub anonimowi internauci, jeszcze można jakoś przeżyć.
Co jednak oznacza, gdy sięgają po nie rzekomo wpływowi przedstawiciele opiniotwórczych elit? Ano tyle, że ich program, narracja, propozycje i szerzej: polityka doszły do ściany. Gdy zerknie się na prognozy wyborcze, pokazujące, że w najlepszym dla demokratów scenariuszu ich kandydatka Kamala Harris remisuje z zyskującym kolejne punkty Trumpem, widać jedno: bezradność. I to ta bezradność każe odpowiadać na słuszne diagnozy Trumpa oskarżeniami ze skompromitowanego repertuaru.
Trump, owszem, nie gryzie się w język. Zapowiada deportację nielegalnych migrantów, wysłanie wojska na granice, a Gwardii Narodowej do pogrążonych w chaosie amerykańskich miast. Chce radykalnego odejścia od wspierania przez państwo pustoszącej umysły młodych ludzi ideologii woke, wreszcie zapowiada twarde rozmowy z sojusznikami w NATO i rewizję zobowiązań sojuszniczych, w tym powrót do dyskusji o finansowaniu wydatków paktu. Gdzie tu jednak faszyzm?
To nie faszyzm, to skutek. Skutek polityki demokratów – Joego Bidena, Kamali Harris i innych, którzy przez ostatnie cztery lata doprowadzili Stany Zjednoczone niemal do katastrofy, a na pewno zepchnęli w potężny kryzys. Kryzys toczący zresztą cały zachodni świat pogrążony w miazmatach lewicowo-liberalnej utopii, o której wiemy tyle, że na pewno nie przynosi szczęścia.
Echa tego wszystkiego oczywiście wybrzmiewają również w Polsce. Oto na portalu Gazeta.pl pojawił się kuriozalny tekst pt. „Faszystowska gala Trumpa. Jak wygra, chce wyprowadzić wojsko na ulice”. Jego autorzy Marta Nowak i Miłosz Wiatrowski-Bujacz rezonują tę samą bezradną lewicową histerią, która niesie się na obu amerykańskich wybrzeżach – w bastionach demokratów. I choć szkoda się tym szerzej zajmować, warto powiedzieć tyle, że najbardziej oburza dwójkę autorów coś zupełnie szczególnego – fakt, że patologię tej sytuacji dostrzegają nawet niektóre przychylne dotąd demokratom wielkie media. Nie miejsce tu na analizę ich motywacji (może być to koniunkturalizm w obliczu prognozowanego zwycięstwa Trumpa), ale faktem jest, że „Washington Post” i „Los Angeles Times” po raz pierwszy od wielu lat nie wskażą „swojego” kandydata na prezydenta. Tak, nie mylą się Państwo – zawsze wskazywały tego z lewicy, kimkolwiek by był. Tym razem Jeff Bezos, właściciel „Washington Post”, i Patrick Soon-Shiong, szef drugiego tytułu, zakazali swoim redakcjom drukowania poparcia dla Kamali Harris.
I choć to decyzja właścicieli, a nie zespołu redakcyjnego (który w części się zbuntował) – pokazuje to zmianę. Zmianę wymuszoną także tym, że zwykli ludzie coraz częściej mają dość nagłówków w typie tego napisanego przez Anne Applebaum i odchodzą od „tradycyjnych” mediów. Jeśli plan nastraszenia faszystami się nie powiedzie i w USA dojdzie do zmiany, to prawdopodobnie nie zostanie to bez wpływu na nas, na Polskę. I choć wynik jest nieznany, to i u nas wyświechtane etykietowanie przeciwników mianem „Hitlerów czekających na wprowadzenie autorytaryzmu” jest ulubioną śpiewką salonu III RP.
Znamy to. „Faszystą” nazywał przecież w ub.r. Tomasz Lis Przemysława Czarnka. Z kolei Wojciech Maziarski, publicysta „Wyborczej”, pisał o tym, że „PiS będzie korzystał z rasistowskich wzorców Orbana”, a już lata temu, bo w 2010 r., zapomniany dziś słusznie Andrzej Celiński, minister kultury w rządzie Leszka Millera, powiadał, że „rodzi się faszyzm”, bo „Kaczyński wiedzie Polaków ku zgubie”. To tylko ułamek podobnych treści.
Kto, kogo, gdzie wywiódł i wiedzie – wiemy doskonale i widzimy każdego dnia. Wiedzą to także Amerykanie, którzy – jak wskazują prognozy i co widać po smutnych minach części liberalnych komentatorów – raczej odrzucą tę tępą propagandę. Pozostaje trzymać za to kciuki. I liczyć na to, by także u nas już za chwilę doszło do prognozowanego coraz głośniej za oceanem przebudzenia.