Zamach antydemokratyczny. Ryszard Kalisz i postkomunistyczna hydra » CZYTAJ TERAZ »

Wagnerowcy problemem na Białorusi. „Mogą stać się ryzykiem dla samego Łukaszenki”

"Obecność bojowników Grupy Wagnera na Białorusi to dzisiaj z punktu widzenia Kremla i Mińska narzędzie, przede wszystkim w operacjach zastraszania. Jednak dla Alaksandra Łukaszenki mogą się stać ryzykiem" – ocenia w rozmowie z Polską Agencją Prasową ekspert ds. wojskowości Mariusz Cielma, redaktor naczelny „Nowej Techniki Wojskowej”. Jak dodaje - "obecnie Grupa Wagnera jest 'cieniem swoich poprzednich wcieleń".

Wagnerowcy na Białorusi
Wagnerowcy na Białorusi
fot. Twitter.com/Pavel Latushka @PavelLatushka
„Najemnicy z Grupy Wagnera w swojej obecnej postaci są bardziej narzędziem niż podmiotem swoich protektorów, czyli Kremla i 'goszczącego' ich na Białorusi gospodarza Alaksandra Łukaszenki” –

– mówi Cielma.

Do czego potrzebuje ich Łukaszenka?

Z punktu widzenia władz w Moskwie i w Mińsku główna użyteczność utrzymywania tych sił na terytorium Białorusi to obecnie przede wszystkim wykorzystanie ich w operacji informacyjno-psychologicznej wobec Ukrainy i NATO.

„Służą do wzbudzania emocji, strachu. Zmuszają Ukrainę, zachodnich sąsiadów do rozpatrywania różnych scenariuszy, przygotowania się na ich możliwe wystąpienie, nawet jeśli niektóre z nich są mało prawdopodobne. Wymuszają koszty z tym związane, chociażby przerzut wojsk bliżej do granicy, intensyfikację działań wywiadów, innych służb”

– tłumaczy Cielma.

Z dostępnych publicznie ustaleń grup monitoringowych i wywiadów Ukrainy i państw zachodnich wynika, że obecnie na Białorusi jest ok. pięciu tysięcy najemników, rozlokowanych głównie w obozie polowym pod Osipowiczami w obwodzie mohylewskim. 

„Niezależnie od tego, czy Kreml i Mińsk mają plan na ich dalsze 'zagospodarowanie' - a ten plan jeśli jest, to może się zmieniać - to obecna sytuacja nie może trwać w nieskończoność. W obozie polowym wagnerowscy mogą przebywać przez kilka tygodni, do chłodów”

– ocenia ekspert.

Jak mówi, Grupa Wagnera przeszła w ostatnim czasie „dużo przeobrażeń”.

„Przed wojną pełno skalową byli 'zielonymi ludzikami Kremla do działania na eksport' w Afryce czy Syrii, formacją w świetle prawa nielegalną, ale w większym stopniu kadrową. Potem zostali zaangażowani do wojny na Ukrainie, werbując do swoich szeregów więźniów. Z jednej strony Grupa Wagnera stała się masowym 'mięsem armatnim', z drugiej – dysponowała własnym lotnictwem, ciężkim sprzętem, obroną przeciwlotniczą. Jewgienij Prigożyn, m.in. dzięki walkom pod Bachmutem, z przyzwolenia Kremla i ministerstwa obrony wyrósł na gracza w rozgrywkach wewnętrznych pomiędzy grupami wpływów Rosji, co doprowadziło ostatecznie do rozprawy nad nim (nakazu rozformowania od ministerstwa obrony) i w końcu do tzw. buntu, w którym otwarcie wystąpił przeciwko władzom”

– ocenia Cielma.

To już nie ta sama Grupa Wagnera...

Grupa Wagnera to struktura, którą eksperci nazwali już „hybrydową formacją najemniczą”. Nie jest ani prywatną armią, bo była finansowana przez Kreml (co przyznał sam Władimir Putin) i działała jako jego nieformalne zbrojne ramię od 2014 r. Powstać miała pod skrzydłami rosyjskiego wywiadu wojskowego. Wagnerowcy byli obecni na Ukrainie podczas aneksji Krymu i operowali w Donbasie w 2014 r. 

Później najemnicy Prigożyna działali głównie na "wysuniętych odcinkach" – w Syrii, Afryce. Po rozpoczęciu pełnoskalowej wojny zostali włączeni do rosyjskich działań zbrojnych w inwazji na Ukrainę. 

Grupa Wagnera, choć działała pod nieoficjalnym patronatem Kremla, formalnie, w świetle rosyjskich przepisów, nie jest legalna. Z prawnego punktu widzenia tak jest, bo nie zezwala ono na istnienie prywatnych armii, a najemnictwo jest w Rosji (teoretycznie) karane więzieniem.

Prigożynowi pozwolono jednak nie tylko na stworzenie własnej armii, ale także na werbowanie więźniów do walki na Ukrainie. Armia zaopatrywała go w sprzęt i amunicję, a na zbrodnie popełniane przez wagnerowców patrzono przez palce.

Sytuacja zmieniła się, gdy Prigożyn, będący również właścicielem sporego imperium medialnego i cieszący się poparciem niemałej części radykalnie nastrojonych środowisk prowojennych w Rosji, zaczął krytykować ministerstwo obrony i dawać wyraz swoim ambicjom politycznym. Konflikt doprowadził do „buntu”, w ramach którego wagnerowcy pod wodzą Prigożyna de facto zajęli Rostów nad Donem i ruszyli marszem na Moskwę, zatrzymując się ok. 200 km przed stolicą, według oficjalnych oświadczeń Mińska i Moskwy – po mediacyjnej interwencji Alaksandra Łukaszenki. Jednym z kluczowych ustaleń miało być przemieszczenie części wagnerowców na terytorium Białorusi.

Jak mówi Cielma, obecnie Grupa Wagnera jest „cieniem swoich poprzednich wcieleń”. „Duża część najemników prawdopodobnie przeszła do armii i Rosgwardii. Ci, którzy zostali, to różne, zmieszane grupy. Osłabiony jest Prigożyn. Na pewno Grupa Wagnera nie jest obecnie podmiotem, a narzędziem” – podkreśla.

„Owszem, można sobie wyobrazić różne czarne scenariusze jak próby ich wykorzystania do zdestabilizowania granicy czy udział w przerzucie migrantów. Jednak moim zdaniem większym zagrożeniem niż atak kilku tysięcy ludzi na przesmyk suwalski jest ryzyko dla systemu kontroli i władzy Alaksandra Łukaszenki. Jak np. zachowa się Grupa Wagnera w przypadku inspirowanego przez Moskwę fermentu na Białorusi? Łukaszenka jest pod coraz większą kontrolą Moskwy, ale chyba jeszcze całkiem nie stracił zdolności racjonalnego myślenia i rozumie, że nie jest to dla niego bezpieczna sytuacja”

– uważa ekspert. Jego zdaniem pozbawienie wagnerowców ciężkiego sprzętu, a przynajmniej na razie mają go nie mieć, „mogło być jednym z warunków Łukaszenki”.

 



Źródło: niezalezna.pl, PAP

#Grupa Wagnera #Aleksandr Łukaszenka #bezpieczeństwo #Białoruś

az