24. lipca Ośrodek Sportu i Rekreacji w warszawskim Aninie był świadkiem historycznego wydarzenia. Absolwent stołecznej AWF 29 - letni Jakub Rosiński przepłynął 7,6 km, przejechał na rowerze 360 km i przebiegł 84,4 km. Potrzebował na to 30. godzin, 5. minut i 27. sekund. Szczuplutki triatlonista ustanowił tym samym nowy rekord świata na podwójnym dystansie Ironmana.
Niezależna.pl: 30. godzin, pięć minut i 27. sekund. Te liczby robią niesamowite wrażenie. Normalny człowiek, gdyby miał pokonać takie dystanse, chyba nie miałby żadnych szans...
Jakub Rosiński: Dla mnie też, kiedy teraz na to patrzę, jest to przerażające. Dlatego bardzo ważne jest, żeby w takich zawodach cały dystans podzielić sobie na mniejsze cele, które po kolei się realizuje. Zakodowałem sobie w głowie, że mam do pokonania trzy dyscypliny. Gdybym wszedł do wody i pomyślał, ile godzin wysiłku mnie czeka, to bym się zblokował i tego nie zrobił.
Skąd pomysł na podwójnego Ironmana? Długo nosiłeś się z myślą, żeby podjąć tak niesamowicie trudne wyzwanie?
Plan był taki, żeby pójść w ślady Roberta Karasia mistrza świata w podwójnym i potrójnym Ironmanie. Tytuły zdobywał na normalnych zawodach, ja też planowałem start w Lensahn w Niemczech, ale na przeszkodzie stanął koronawirus. Dlatego wpadłem na pomysł, żeby dokonać tego stacjonarnie. Sprawdziłem w internecie i okazało się, że nikt jeszcze tego nie robił. Przyznam, że chciałem zwrócić na siebie uwagę sponsorów, bo zdecydowałem się sprawdzić w podwójnym Ironmanie dla trzyletniego Oliwiera, chłopca, który cierpi na poważną chorobę nowotworową. Liczyłem, że jeśli pobiję rekord świata, to uda się zebrać pieniądze potrzebne na leczenie chłopca.
Ile czasu zajęły ci przygotowania do podjęcia tak tytanicznego wysiłku?
Tak naprawdę człowiek przygotowuje się do tego przez całe życie. Bo to nie jest tak, że pewnego dnia ktoś wstanie z kanapy i powie: za rok pokonam podwójnego Ironmana. Nie ma szans, by to się udało. Przez czternaście lat grałem w piłkę w PKS Radość i Józefovii Józefów. Po historycznym awansie do IV ligi |z Józefovią doznałem kontuzji zerwania więzadeł krzyżowych. Jeszcze przed urazem, zacząłem się przygotowywać do Ironmana. I tak, kiedy wracałem z zajęć na uczelni, to wysiadałem w centrum i stamtąd biegłem do Wawra do domu, a wieczorem normalnie ćwiczyłem z drużyną piłkarską. Zdecydowałem się na triatlon, bo po kontuzji bałem się wrócić na boisko, a poza tym wolałem polegać tylko na sobie. Co z tego, że w piłce dawałem z siebie 120 procent, skoro ktoś inny coś zawalił i przegrywaliśmy. Często odnosiłem wrażenie, że mój wysiłek idzie na marne. Decyzję o pokonaniu podwójnego dystansu Iron Mana podjąłem rok temu i od razu rozpocząłem bardzo intensywny trening. Ćwiczyłem średnio po około 25 godzin tygodniowo. Do tego dochodziły ćwiczenia mentalne, na koncentrację, wizualizacyjne, budujące pewność siebie, zajęcia jogi. Przy tym normalnie pracowałem. Musiałby się stać jakiś Armagedon, żebym odpuścił jednostkę treningową. Byłem tak zmotywowany, że kiedy z powodu koronawirusa nie wolno było wychodzić z domu, to maraton zrobiłem w ogrodzie rodziców. Pokonałem wtedy 1406 długości od bramy do posesji. To był naprawdę szalony rok.
Dlaczego na miejsce bicia rekordu wybrałeś akurat OSiR w Aninie?
Nigdzie nie otrzymałbym takiego wsparcia i pomocy, jakie dostałem od dyrektora Sylwestra Rudzińskiego i wszystkich pracowników Ośrodka. Dyrektor sprowadził mi nawet z Wrocławia specjalną bieżnię, bez limitu czasu, na której wykonywałem ostatnią konkurencję. Dzięki nim mogłem się skupić tylko na treningu.
Co jadłeś w trakcie tych 30. godzin walki z własną słabością?
Oczywiście, miałem przygotowane jedzenie, ale pojawiały się momenty, że nabierałem nagle na coś ochotę, np. gorącą czekoladę i od razu musiałem ją spożyć. Jadłem żel energetyczny i ryż zblendowany z owocami – truskawkami czy malinami. Piłem też napoje energetyczne. Stacja żywieniowa wynosiła najwyżej minutę. O wszystko dbali ludzie z mojego zespołu. Miałem przy sobie grupę przyjaciół. Moja siostra odpowiadała za media społecznościowe, jedna z koleżanek za pomoc mentalną. Kiedy miałem kryzys, to tłumaczyła mi, że mój wysiłek można odnieść do życia każdego z nas, że chwile zwątpienia i kryzysy dotykają każdego, że sztuką jest pokonać słabość, że to cechuje prawdziwego wojownika. Inny z kolegów dbał o przygotowanie roweru, o to żeby był odpowiednio naoliwiony i w pełni sprawny. Ich wsparcie było dla mnie bardzo ważne. Nie skłamię jeśli powiem, że bez przyjaciół nie byłoby tego rekordu.
Kiedy pojawiły się owe kryzysy i czym się objawiały?
Jeden z kryzysów, który podobno miałem, bo ja tego nie pamiętam, był na rowerze. Na około dwusetnym kilometrze. Ponoć mówiłem wtedy, że już chce zejść z roweru i przenieść się na bieżnię. A wtedy cały wysiłek poszedłby na marne. Bo istotą Iron Mana jest ukończenie jednej dyscypliny i dopiero rozpoczęcie kolejnej. Bardzo mocno przygotowałem swoją psychikę do tych zawodów. Robiłem mnóstwo ćwiczeń koncentracyjnych i wizualizacyjnych. Jadąc na rowerze tak się wyłączyłem, że etapu kolarskiego nie pamiętam prawie w ogóle, a jechałem całą noc. Jestem bardzo szczęśliwy, że te treningi mentalne się przydały. W sumie miałem trzy bardzo poważne kryzysy. Podczas biegania. Były związane z problemami żołądkowymi, jakie mnie dopadły na bieżni. Co jakiś czas miałem krótkie przerwy na masaże i w pewnym momencie odleciała mi głowa do tyłu. Na chwilę straciłem świadomość. Interweniował lekarz. Zbadał mi ciśnienie, saturację i coś tam jeszcze, po czym powiedział, że wszystko jest w porządku. Wyniki były super. Odżyłem. W myślach stwierdziłem – kurcze, skoro jest dobrze, to można lecieć dalej. I wróciłem do biegania. Kolejne chwile zwątpienia przyszły, kiedy byłem masowany po pokonaniu dystansu pierwszego maratonu. Byłem skrajnie zmęczony i wtedy dostałem telefon od Jurka Górskiego, światowej legendy Ironmana, który powiedział, że mi kibicuje, że trzyma kciuki i wierzy, że mi się uda. To mnie niesamowicie uskrzydliło! Najpoważniejszy kryzys nadszedł pięć kilometrów przed metą. Nie byłem w stanie nawet się wyprostować. Każdy krok był niesamowitym bólem. Wtedy moi ludzie postawili przede mną zdjęcie Oliwiera, dla którego podjąłem się tego wyzwania. I patrząc na nie wiedziałem, że jeżeli ja się poddam, to Oliwier też się podda. Nie mogłem odpuścić. Musiałem walczyć dla niego!
360. km na rowerze, to dystans dłuższy od tego jaki zawodowi kolarze pokonują podczas jednego etapu, dajmy na to, Tour de France...
To dokładnie odległość z Gdańska do Warszawy. Przygotowując się do pokonania podwójnego Iron Mana, średnio dziennie jeździłem na rowerze po sześć, siedem godzin. Czyli niemal tyle, ile podczas treningu pokonuje zawodowy kolarz. A w trakcie bicia rekordu te 360 kilometrów pokonałem w nieco ponad dwanaście godzin.
Ile kosztowały cię przygotowania do zawodów?
Około 50 tysięcy złotych.
Podwójny Ironman zaliczony. Jakie nowe wyzwania przed sobą postawiłeś?
Mistrzostwa świata w triatlonie. Teraz to mnie nakręca.