Chciałem stamtąd pójść jak najszybciej, dla mnie w każdym momencie opuszczenie lotniska byłoby wybawieniem… Pojąłem wszystko dopiero, kiedy dotarliśmy do szczątków samolotu… Dla Tuska najważniejszy był ładny obrazek, a reszta się nie liczyła. Tak to wyglądało, tak to widziałem – wspominają pierwsze chwile po katastrofie Marcin Wierzchowski, Adam Kwiatkowski i Jakub Opara, pracownicy Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, bohaterowie filmu „Mgła” autorstwa Marii Dłużewskiej i Joanny Lichockiej, a także książki o tym samym tytule.
Rozmowa z Adamem Kwiatkowskim
Jak dowiedział się Pan o katastrofie?
W czasie przygotowań do uroczystości, które miały się odbyć w lesie katyńskim, postanowiliśmy – ja byłem tam pierwszy raz – wykorzystując chwilę oczekiwania, obejrzeć to miejsce, przejść się po cmentarzu. Jeszcze raz chcieliśmy sprawdzić, czy wszystko jest już gotowe na przyjazd Pana Prezydenta i delegacji mu towarzyszącej. Opuściliśmy teren, na którym miała odbywać się msza. W alejce przy ścianie z tabliczkami z nazwiskami pomordowanych oficerów zrobiłem kilka zdjęć. Pamiętam, że zaczęło rosnąć napięcie, zrobiła się nerwowa atmosfera, czekaliśmy na informacje z lotniska, czy już wylądowali, ile mamy czasu? W pewnym momencie zaobserwowałem dziwne zachowanie pracownika protokołu dyplomatycznego Tadeusza Stachelskiego, który rozmawiając przez telefon, wykonywał jakieś dziwne gesty, mówił jakieś niezrozumiałe słowa, wyraźnie był zdenerwowany. To był pierwszy sygnał, że coś jest nie tak. Wydawało się nam, że pogoda, która podobno się psuła – czego w samym lesie katyńskim nie było widać – mogła pokrzyżować plany. Myślałem – być może samolot nie mógł wylądować lub leciał na jakieś inne lotnisko?
W pewnym momencie odebraliśmy telefon od Marcina Wierzchowskiego, który był na lotnisku. Mówił, że coś jest nie tak, że była jakaś awaria. Pamiętam swoją pierwszą myśl, że samolot nie zmieścił się w pasie, nie wyhamował, zjechał z niego – tak sobie tę „awarię” wyobraziłem.
Co się działo dalej?
Później zaczęły docierać sprzeczne informacje… Wtedy już przeszliśmy z cmentarza do budynku przy samym wejściu, tak żeby być we własnym gronie, móc się szybko porozumieć, a jednocześnie nie wzbudzać emocji. Znów zadzwonił nasz kolega czekający na lotnisku i, płacząc, mówił jakieś nie do końca dla nas zrozumiałe zdania. On w tym czasie już był na miejscu katastrofy, pojechał tam z ambasadorem Bahrem i widział to wszystko.
Nie byliśmy w stanie go zrozumieć ani wyobrazić sobie tego, o czym mówił, staraliśmy się więc go uspokajać.
Minister Sasin szybko podjął decyzję, że powinniśmy jechać na lotnisko. Utworzono kolumnę, która składała się z eskortującego nas samochodu rosyjskiej milicji – to była, pamiętam, stara łada – i dwa samochody. Pierwszym był samochód z oficerami BOR, tymi, którzy na miejscu zabezpieczali cmentarz, i za nimi nasz samochód, którym jechałem z panem ministrem Sasinem. Pamiętam, że chwilę wcześniej zadzwoniłem do naszego kierowcy, który zajął już swoje miejsce, tam gdzie miał siedzieć w czasie mszy świętej – prosiłem go, żeby jakoś dyskretnie wyszedł. Byliśmy już gotowi do wyjazdu, a jego ciągle nie było, bo wychodził z cmentarza powoli, nie wiedział, co się stało. Zadzwoniłem do niego po raz drugi, prosząc, żeby się pośpieszył.
Jak wyglądała droga z Katynia na lotnisko?
Na lotnisko jechaliśmy dwadzieścia pięć, trzydzieści minut. Pamiętam, że minister Sasin zadzwonił w tym czasie do swojej matki. Spytałem, po co to robi, przecież poprzedniego dnia informowaliśmy nasze rodziny, że jesteśmy już w Smoleńsku, że wszystko jest w porządku. Jacek powiedział, że nie chciałby, żeby jego mama dostała zawału, jak usłyszy wiadomość o katastrofie. Pomyślałem, że ma rację, i też zadzwoniłem do swojej mamy. Powiedziałem, że wydarzyło się coś strasznego, ale żeby się nie denerwowała, bo żyję i właśnie jadę na lotnisko. Niemal równocześnie odebrałem telefon od mojej żony, która płacząc powiedziała mi, że o katastrofie dowiedziała się od Małgosi Wypych. Pytała mnie, czy to prawda, czy tym samolotem leciał Paweł, czy mam jakieś wiadomości na jego temat? Małgosia zadzwoniła do niej pytając, czy ja leciałem tym samolotem.
Myślała o swoim mężu Pawle Wypychu i o Panu?
Dla mnie to była niezwykle trudna sytuacja. Paweł Wypych był jednym z moich najbliższych przyjaciół, byłem świadkiem na ślubie Małgosi i Pawła. Bałem się dzwonić do Małgosi wcześniej, zanim przekonam się na własne oczy, co się stało. Chciałem jej powiedzieć, jak to wygląda, czy można mieć jakieś nadzieje, czy Paweł w ogóle miał szanse przeżyć, czy żyje? Cały czas tę rozmowę odkładałem, bałem się tego telefonu, nie wiedziałem, jak powinienem z nią rozmawiać. Czy powinienem od razu zadzwonić, czy może najpierw esemesować? Co ona wie? Jak jej to w ogóle przekazać?
Co wiedzieliście w tym momencie?
Do tej pory mieliśmy tylko jeden przekaz – dramatyczną relację naszego kolegi, który dzwonił z miejsca katastrofy, płakał i mówił rzeczy zupełnie dla nas niezrozumiałe. Próbowaliśmy go uspokoić, prosiliśmy, żeby jakoś zracjonalizował swoją wypowiedź, ale było strasznie trudno. Pojąłem wszystko dopiero, kiedy dotarliśmy do szczątków samolotu.
On dzwonił do Pana czy ministra Sasina?
Marcin rozmawiał z panem ministrem. Byłem obok, przysłuchiwałem się. Pan minister prosił go, żeby troszkę się uspokoił i mówił tak, żeby można było go zrozumieć. Wydaję mi się, że potem Marcin rozmawiał ze mną, ale my go nie rozumieliśmy. Po prostu nie potrafiliśmy sobie wyobrazić tego, co on przeżywał, nie byliśmy w stanie przyjąć tego, co mówił.
Co mówił?
Co on mówił? Że jest po prostu makabrycznie, że ten samolot jest… że to, co zostało z samolotu, to są jakieś porozrzucane wszędzie resztki, że najprawdopodobniej wszyscy zginęli.
Próbowaliście skomunikować się z kancelarią?
Pamiętam, że minister Sasin próbował się dodzwonić do któregoś z ministrów, którzy zostali w Polsce. To były jednak dwie godziny różnicy i większość nie odbierała telefonów, bo po prostu jeszcze spała.
W końcu minister Sasin się dodzwonił do minister Małgorzaty Bochenek, która bardzo długo była przekonana, że informacje, jakie jej przekazujemy, to jakieś żarty, nie chciała w nie uwierzyć. Pamiętam, jak długo minister Sasin musiał przekonywać ją, że mówi o faktach. Telefon był pierwszym medium, które docierało do nich z tą informacją. Później włączali telewizory czy radia i dowiadywali się, że to niestety stało się naprawdę.
Do kogo jeszcze, poza minister Bochenek, udało się dodzwonić?
Nie pamiętam już, z kim rozmawialiśmy, ile tych rozmów było. Nie mogliśmy nadążyć za kolumną, nasz samochód nie miał żadnego koguta, nie było też żadnego samochodu milicyjnego, który tę kolumnę zamykał. Koledzy z BOR-u jechali swoją furgonetką przed nami, czasami zostawaliśmy więc w tyle.
Wjechaliśmy na lotnisko i tam była… uderzyła nas straszna mgła. Rzeczywiście, ta mgła była nieprawdopodobna. Od punktu, do którego dojechaliśmy, gdzie czekały autobusy, gdzie czekała kolumna prezydencka niemal nie było widać, gdzie stał jak. A to nie było daleko. Wysiedliśmy z samochodów, oczywiście, nie wolno było dalej jechać, i nagle usłyszeliśmy kolegów z BOR-u, którzy krzyczeli do ministra Sasina: „panie ministrze, panie ministrze, jedziemy na miejsce katastrofy, mamy wolne miejsce!”. I pan minister ruszył w ich stronę, ja za nim, a oni mówią, że mają tylko jedno miejsce, że może jechać tylko pan minister. Powiedziałem, że nie puszczę nigdzie pana ministra, że on sam nie pojedzie. Nie wiedziałem przecież tak naprawdę, co tam się będzie działo ani dokąd jadą. Nie wiedzieliśmy, gdzie jest miejsce katastrofy, nie zawsze działały telefony, bo wszyscy do wszystkich dzwonili i one się po prostu blokowały.
Po krótkiej wymianie zdań – z oficerami BOR-u, z którymi na co dzień współpracowaliśmy, więc się znaliśmy – zdecydowali, że mogę jechać. Tak więc pół stojąc, pół siedząc, jechałem furgonetką. Z przodu siedział ubrany w garnitur oficer służb rosyjskich z krótkofalówką i pokazywał drogę.
Wjechaliśmy na pas startowy, skręciliśmy tym pasem w prawo do końca, potem była droga w prawo pod kątem czterdziestu pięciu stopni i po pewnym czasie samochód się zatrzymał. Dalej, za naszym samochodem, stały chyba jakieś karetki, tak mi się wydaje. Jak wysiadałem z furgonetki, podszedł do nas Rosjanin w garniturze, z krótkofalówką, i pamiętam, że powiedział coś takiego: „niczewo, niczewo, wsie pagibli, wsie pagibli”. Stanęliśmy koło takiego miejsca, które wygląda… no tak jak w Polsce na terenach leśnych przylegających do dróg publicznych, gdzie są barierki: stoją dwa słupki a na nich poprzeczka, taki gruby bal drewniany. Tam zatrzymaliśmy się i pieszo ruszyliśmy dalej. Było strasznie mokro, to był teren bagienny.
Pierwsza reakcja była taka, że… czy nie ma jakiejś innej drogi, bo przecież możemy tam brnąć po kolana w błocie… ale to był moment. Potem ruszyliśmy i pamiętam, że biegłem ze swoim prywatnym telefonem w ręku, w którym z jednej strony miałem wbitego jakiegoś esemesa, z drugiej strony miałem wybrany numer właśnie do Małgosi. Wiedziałem, że to jest pierwsza rzecz, którą muszę zrobić, zadzwonić do niej. Tam gdzieś zobaczyliśmy po raz pierwszy Marcina, który biegał po tym terenie. To był dosyć duży obszar… szczątki były wszędzie.
Biegał? Dlaczego biegał?
Jak zobaczył, co się stało, to po pierwsze – próbował skontaktować się z nami, po drugie – myślę, że krążył po tym miejscu z nadzieją, że ktoś przeżył. On uczestniczył w wielu wyjazdach. Ten też przygotowywał. Tupolewem leciała jego bezpośrednia szefowa, nasza koleżanka, Kasia Doraczyńska, tak że myślę, że on po prostu z jednej strony – zmagał się z tym, co widział, z drugiej – miał nadzieją, że ktoś przeżył. Może ich szukał?
Rozmawiał Pan z nim wtedy?
Pamiętam, że nagle znaleźliśmy się obok siebie, jakoś wpadliśmy na siebie. Jak się zobaczyliśmy, to po prostu się do siebie przytuliliśmy. I on zaczął mówić: „czy ty widzisz to wszystko? Czy ty w ogóle jesteś w stanie sobie to wyobrazić, czy ty rozumiesz, co się tutaj dzieje?” Powiedział też, że jego zdaniem wszyscy zginęli i nie ma szans, żeby ktoś się uratował.
Źródło:
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Joanna Lichocka