W niedzielny wieczór w mediach społecznościowych wszyscy rozmawiali tylko o seksie i jedzeniu. Praktycznie zniknął Ryszard Petru, zniknęła osierocona przez niego Nowoczesna. Byli tylko Stanisław Gawłowski i działalność w wynajmowanym przez niego mieszkaniu. Według żony – gastronomiczna, według dziennikarskiej kwerendy – erotyczna. Stara mądrość głosi, że o pewnych sprawach żona dowiaduje się ostatnia.
Mimo pokusy pójścia z prądem chciałbym jednak wrócić do tego, co wydarzyło się w piątek. Dzień po dwóch koleżankach, Joannie Scheuring-Wielgus i Joannie Schmidt, Nowoczesną opuścił sam jej założyciel i pierwszy lider – Ryszard Petru. O ewentualnym wyjściu Petru z własnej partii mówiło się już od czasu utraty przez niego stanowiska lidera. Cóż, trudno oczekiwać, by sytuacja, w której w stworzonym przez niego ugrupowaniu trochę niespodziewanie zaczął rządzić ktoś inny, była dla niego łatwa. Jednak pierwszy przewodniczący, niemogący się pogodzić z nową rolą i często występujący w mediach z pozycji wobec Nowoczesnej paternalistycznych, pozostał w partii. To musiało być problemem dla nowej szefowej, której autorytet pozostawał łatwy do zakwestionowania. Sytuacja była więc patowa, na co nakładało się jeszcze zbliżenie ugrupowania z Platformą. W obecnej, upokarzającej formie rozpoczął je jeszcze Petru w chwili zawarcia porozumienia ws. wyborów na prezydenta Warszawy i rezygnacji z kandydatury Pawła Rabieja w zamian za poparcie Rafała Trzaskowskiego i stanowisko wiceprezydenta. Jednak sytuacja, w której znikająca w sondażach i tracąca kolejnych posłów partia jest skazana na „rozpuszczenie” się w Platformie Obywatelskiej, nie wszystkim działaczom odpowiada. I, paradoksalnie, wydaje się, że współodpowiedzialny za nią były lider będzie próbował wykorzystać to niezadowolenie, by odzyskać wpływy w polityce, być może w ramach kolejnego projektu, opartego na powołanym już do życia dziwacznym Planie Petru. Na razie jednak również on nie jest w dobrej sytuacji, jawi się wręcz jako największy przegrany tej kadencji. Utrata własnego ugrupowania, osamotnienie, rozpad małżeństwa, a później porzucenie przez ludzi, których wprowadził do polityki – to sytuacja nie do pozazdroszczenia. Posłanka PO Izabela Leszczyna mówi w programie „Forum”, że Nowoczesna jest dla PO „młodszą siostrą”, co pokazuje wyraźnie, że za chwilę dojdzie do ponownego zejścia się dwóch sierot po Unii Wolności. W tym samym czasie Petru jest oskarżany o największą możliwą zbrodnię – działanie na rzecz PiS. Stoi za tym obawa Platformy i jej koalicjanta przed powołaniem nowej partii o charakterze liberalnym, lewicowym, bez żadnego pseudokonserwatywnego rozdwojenia jaźni. Jest to strach bliźniaczy do tego, jaki budzą w tym środowisku polityczne aspiracje Roberta Biedronia. Kolejny raz bowiem na finiszu może się okazać, że PiS uratuje kilka procent. Tych samych, którymi poprzednio partia Razem zablokowała wejście do Sejmu Sojuszowi Lewicy Demokratycznej.
Co ciekawe, wydaje się, że SLD również widzi, co się święci, i wobec Platformy wypowiada się ostatnio bardzo konfrontacyjnie, atakując ją choćby za szczątkowe próby dekomunizacji podejmowane przez tę partię. Oczywiście nie znaczy to, że w przyszłym parlamencie lewica nie będzie skazana na współpracę z liberałami, na razie jednak – czego ci drudzy nie rozumieją – szansę widzi w pokazaniu swojej samodzielności. Podobnie zresztą jak PSL, który nie wziął tym razem udziału w Marszu Wolności, w tym roku firmowanym przez trójkę: PO, Nowoczesna i KOD.
Tegoroczny marsz był istotnym wskaźnikiem społecznych nastrojów. Po raz pierwszy od wyborów PiS jest wizerunkowo w defensywie, dobra zmiana traci swój impet, coraz częściej grzęźnie w jałowych sporach i szuka niemożliwych kompromisów ze środowiskami niezainteresowanymi żadnym kompromisem. Sondaże zaczęły wskazywać na możliwy remis, a w wyborach do PE nawet przegraną Zjednoczonej Prawicy, można więc było się spodziewać maksymalnej mobilizacji ze strony uskrzydlonej tym wszystkim opozycji. Nic takiego się jednak nie stało.
Demonstracja, choć jak na polskie warunki nadal liczna, była jednak cieniem samej siebie sprzed dwóch lat. Zdjęcia z lotu ptaka, a nawet filmy mające udowodnić, jak dużą frekwencję miał marsz, udostępniane przez opozycję, pokazują jednak dość luźny i niezajmujący całej szerokości ulicy pochód. Uczestników jest mniej niż rok temu, choć organizatorzy robią dobrą minę do złej gry. Można nawet powiedzieć, że zbyt dobrą. Gdy marsz reklamują słowami o Warszawie pełnej uśmiechniętych, zadowolonych ludzi, trudno zobaczyć w nich ciemiężonych przez brutalny autorytaryzm bojowników o demokrację. To radosna impreza, jedna z wielu, nie ma tu ani zagrożenia, ani dramatyzmu.
Bunt, który nie kosztuje nic, coś jak opowiadanie politycznych dowcipów na wyjeździe dla seniorów, połączonym z promocją garnków i kołder. Ten charakter podkreślają jeszcze przemowy aktorów i wystąpienie Andrzeja Rzeplińskiego, szukającego kogoś z egzemplarzem konstytucji. Cóż, być może politycy się obawiali, że ich ulubiona lektura zostanie zaatakowana bezpośrednio, i swoje egzemplarze woleli zostawić w sejfach.
Tak tydzień mógłby się skończyć – zadowoleniem polityków Nowoczesnej z pozbycia się kłopotliwych kolegów oraz rozbawieniem sympatyków PiS kłopotami liberałów i Petru. Zadowoleniem opozycji z wielkiego sukcesu marszu i uspokojeniem sympatyków rządu z powodu porażki tej imprezy. Jak jednak pisałem na początku, stało się inaczej.
Dziennikarze Polskiego Radia ze Szczecina, za nimi zaś TVP Info w programie „Woronicza 17” poinformowały, że w należącym do Stanisława Gawłowskiego mieszkaniu usługi świadczyła agencja towarzyska. Szybko namierzono zarówno księgę wieczystą, jak i anons na portalu z ogłoszeniami dla szukających wrażeń facetów, a kropki połączyły się w obraz oczywisty dla wszystkich, poza żoną posła. I goszczącymi w audycji politykami koalicji, w tym wypadku lojalnie poszerzonej o PSL. Andrzej Halicki, Piotr Misiło i marszałek Adam Struzik po ostrym ataku na prowadzącego program Michała Rachonia opuścili studio. Czym zresztą wcale nastrojów wokół Gawłowskiego nie uspokoili.
W kontekście tych doniesień można się zastanawiać, czy obrona partyjnego kolegi nie ma jakiegoś drugiego, obyczajowego dna. Być może lokal, w teorii dbający o dyskrecję, ma własną, skrupulatnie prowadzoną „księgę wejść i wyjść”, która mogłaby być interesującą lekturą? Jednak nawet bez tego spiskowego wątku sprawa posła wynajmującego mieszkanie na tego typu biznes jest, delikatnie mówiąc, krępująca. Jeśli zaś – w co trudno uwierzyć – Gawłowski nie miał pojęcia, co się dzieje w jego lokalu, jak będzie w stanie prowadzić do zwycięstwa partię polityczną, której sekretarzuje? Nawet gdyby ponownie znalazł się na wolności. Złośliwi mówią, że to o tę wolność przede wszystkim chodziło w haśle marszu.