Sukces, ucieczka do przodu, złapanie oddechu potrzebne są ekipie Tuska od zaraz. Ale znikąd ich nie widać. Ba, niewątpliwie mamy do czynienia z pechem. Jakby ktoś rozpruł wór z niekorzystnymi dla rządu informacjami. Gdziekolwiek spojrzeć, tam kompromitacja, skandal lub kabaret. Tym większe, im bardziej zadufana i pyszna była propaganda sukcesu.
Żarty o pechu, jaki prześladuje PiS w związku z przedstawieniem projektu rządu technicznego Piotra Glińskiego, obiegają media wzdłuż i wszerz. Kiedy PiS składa wniosek o wotum nieufności wobec Tuska, akurat o tej porze dymisję ogłasza papież. Albo gdy organizuje debatę „Teraz rodzina” z udziałem swojego kandydata na premiera, w Czelabińsku efektownie spada meteor. Rechoczący dziennikarze nie zauważają jednak, że starannie przykrywając inicjatywę PiS wielogodzinnymi powtórkami wiadomości o meteorze, przykryli zarazem wyczekiwaną przez rząd szansę na odbicie się od spadku notowań.
Sztuka przykrywania
Abdykacja Benedykta XVI przykryła nie tylko projekt prof. Glińskiego, ale także propagandową pianę, która miała nieść Polakom wieść o „wielkim sukcesie rządu”. Wprawdzie tu i ówdzie próbuje się wskrzesić narrację o „zwycięstwie polskich negocjatorów”, temat jednak nie został wyzyskany tak, jak spinowie PO to sobie planowali. Stąd między innymi zapowiedź objeżdżania Polski autobusem przez premiera, który chce „konsultować” sposób wydawania przyznanych Polsce funduszy europejskich. Jest to właśnie odłożenie w czasie próby odcięcia kuponów od budżetowego szczytu Unii.
Tyle że to pomysł ryzykowny. Po pierwsze, im dalej od szczytu, tym więcej tytułów powtarza to, co było wiadome niemal od pierwszej chwili – że ze względu na wielkość kraju i liczebność mieszkańców Polska wcale nie jest beneficjentem ustaleń. Że więcej, i to znacznie, otrzymają Litwini, Estończycy czy Węgrzy. Tyle samo z funduszu spójności dostaną kilka razy mniejsze ludnościowo Czechy. Także niedawny skandal z opublikowaniem taśm z podsłuchów ABW, z których wynikało niezbicie, na co idą owe fundusze przeznaczone na modernizację i autostrady (na porsche, łapówki i mieszkania w Barcelonie właścicieli firm startujących w ustawianych przetargach), przypomina Polakom, jak wygląda nadzór nad wydawaniem unijnych pieniędzy. Zablokowanie przez Brukselę 3,5 mld zł na budowę dróg w Polsce wciąż nie znalazło finału. Przypomnę, że Komisja Europejska zablokowała je, gdyż – jak napisała w oświadczeniu – docierające do niej informacje „mogą świadczyć o potencjalnie poważnej słabości systemu zarządzania i kontroli”. Jeżdżenie autobusem i „konsultowanie”, jak wydawać pieniądze, mogą przypomnieć Polakom te kłopotliwe wydarzenia, a wtedy przykrywanie drogowych skandali na nic się nie zda.
Sukces, ucieczka do przodu, złapanie oddechu potrzebne są więc ekipie Tuska od zaraz. Ale znikąd ich nie widać. Ba, niewątpliwie mamy do czynienia z pechem. Jakby ktoś rozpruł wór z niekorzystnymi dla rządu informacjami. Gdziekolwiek spojrzeć, tam kompromitacja, skandal lub kabaret. Tym większe, im bardziej zadufana i pyszna była propaganda sukcesu.
Profesjonalizm kadr
Ot garść najbardziej spektakularnych wydarzeń. Zamknięto lotnisko w Modlinie, ponieważ cały pas startowy jest do wyburzenia i wylania na nowo. Złożono do prokuratury zawiadomienie o podejrzenie popełnienia przestępstwa w związku z dopuszczeniem Stadionu Narodowego do użytkowania. Stadion powinien być zamknięty. Zawiadomienie złożyła prestiżowa kancelaria prawna Cameron McKenn w imieniu wykonawców stadionu Alpine Cinstruction Polska oraz Hydrobudowy Polska. Można się z niego dowiedzieć, że obiekt – mówiąc językiem platformerskiej propagandy „najnowocześniejszy w tej części Europy” – nie spełnia standardów przeciwpożarowych. Chodzi m.in. o unieruchomienie hydrantów i ich uszkodzenie, brak bram dymoszczelnych oraz kurtyn dymowych. Spółka zarządzająca stadionem mówi oczywiście oficjalnie, że ma „wszystkie pozwolenia”, ale wieść niesie, że pospiesznie zamawia u podwykonawców naprawienie niedoróbek. W Wiadomościach TVP nie jest to oczywiście żaden temat, ale już i spinowie PO wiedzą, że czasy monopolu informacyjnego odchodzą w przeszłość.
Mimo nieobecności w głównych mediach informacje o jakości rządów PO docierają do Polaków coraz szerzej. Na dodatek zarządzana przez oddelegowanych z rządu dyrektorów i prezesów telewizja właśnie wykazała gigantyczną stratę finansową – ponad 200 mln zł. Działania modernizacyjne i profesjonalizm kadr Platformy! – można by kpić do rozpuku, gdyby nie to, że straty i niszczenie dorobku czy kapitału dotyczą nas wszystkich. Sumy wydane na stadion czy lotnisko albo przepuszczone przez telewizję do zewnętrznych firm producenckich na niej pasożytujących oraz nabijające konta najgorliwszych z gorliwych dworaków władzy – to wszystko jest z naszych podatków. Nie chodzi tylko o to, że mogłyby być lepiej, uczciwiej wykorzystane.
Skutki działań zagarniającej państwo partyjnej nomenklatury PO i krewnych jej członków oznaczają najdosłowniej ruinę poszczególnych instytucji. Telewizja Polska być może przestanie po prostu istnieć – słychać glosy, że narodowy nadawca nie jest nam do niczego potrzebny. Że trzeba podzielić, sprzedać, sprywatyzować. Prawdopodobnie taki jest plan przynajmniej części lobby medialnego skupionego wokół PO i być może właśnie do tego od lat dąży Donald Tusk. Kolejne ważne miejsce, po stoczniach i fabrykach, obrócone w perzynę – oto jeden ze znaków tych rządów.
Zadania modernizacyjne
No i wreszcie dreamliner, wielki popisowy zakup LOT‑u, w którym i przed którym fotografowali się z upodobaniem platformersi z żoną prezydenta Anną Komorowską na czele, został uziemiony co najmniej do października.
Najdroższy zakup LOT‑u nie nadaje się do latania, a samo przedsiębiorstwo – jak się zupełnie niespodziewanie okazało – jest bankrutem, którego rząd chce pospiesznie sprzedać. I znów można usłyszeć tu i ówdzie, że narodowy przewoźnik nie jest właściwie niezbędny, że szybka ścieżka prywatyzacji powinna rozwiązać problem. I znów to nie jest efekt kryzysu czy kłopotów w branży lotniczej, choć trudno mówić o boomie w tej branży. Jednak nie słychać, by nasi sąsiedzi musieli sprzedawać swoje linie lotnicze – przeciwnie, niewykluczone, że to właśnie niemiecka Lufthansa wykupi LOT. Doprawdy, nie wiadomo, śmiać się czy płakać, gdy słyszy się o „zadaniach modernizacyjnych” podjętych przez Platformę.
Jest zatem z jednej strony co przykrywać, a z drugiej trzeba gorączkowo szukać kolejnych tematów zagospodarowujących uwagę Polaków. Widać jednak, że formuła trochę się wyczerpała. Dotychczas PO realizowała dość ściśle zaplanowany scenariusz działań. 26–27 września ub.r. – debata na temat legalizacji aborcji w sejmie. 22 października – in vitro: Donald Tusk ogłasza, że rząd będzie refundował zabieg sztucznego zapłodnienia. 4 grudnia – konwencja w sprawie przemocy wobec kobiet, a koniec grudnia i styczeń to już związki partnerskie. Luty – no właśnie, tu kalendarz działań trochę się posypał. W znacznej mierze dlatego, że zabrakło głównego wykonawcy od efektów specjalnych w rządowych scenariuszach. Rząd musi się posiłkować procesem matki zamordowanego dziecka lub… własnym szefem.
Adoptowane dziecko układu
Jest kilka powodów, dla których Janusz Palikot przestał być pomocny rządowi w kreowaniu tematów zastępczych. Jednym z nich jest zapewne niedocenienie pozycji Ewy Kopacz.
Przyjaciółka premiera nie mogła pozwolić, by Wanda Nowicka została odwołana ze stanowiska wicemarszałka z powodu wzięcia kilkudziesięciu tysięcy złotych nagrody, bo sama pani marszałek wzięła je także. Być może, gdyby Palikot znalazł inny powód do odwołania Nowickiej, niezagrażający reszcie prezydium sejmu, pomysł na zagospodarowanie emocji społecznych mógłby być dalej realizowany i do dziś częstowano by nas „debatą” na temat obecności transseksualisty w prezydium sejmu. Ale inny powód gwałtownego zjazdu Palikota jest znacznie ciekawszy i pokazuje rzeczywisty układ sił w postkomunistycznym obozie. Otóż po skandalu z awanturą o Nowicką Janusz Palikot z dnia na dzień stracił cojones – przestał być przedstawiany jako charyzmatyczny nowy lider nowoczesnej lewicy, przy którym stare SLD ani nikt właściwie się nie liczy. Co się stało? Nie sprawiła tego bynajmniej wyłącznie jego chamska wypowiedź. Większe znaczenie ma raczej to, że o powrocie do polityki poważnie zaczął myśleć Aleksander Kwaśniewski. I natychmiast okazało się, że polityk z Biłgoraja jest tylko adoptowanym dzieckiem postkomunistycznego układu. Krew z krwi, kość z kości to Kwaśniewski i jego ludzie. I to prawdopodobnie próba podjęcia rywalizacji z mającym apetyt na własną listę wyborczą Kwaśniewskim jest źródłem deprecjacji Palikota. Co ciekawe, wydaje się też, że uznać prymat byłego prezydenta musi także Donald Tusk. Jest już zbyt słaby, by mógł pokierować tym, co dzieje się na lewicy.
Janusz Palikot był wygodnym narzędziem Tuska w pacyfikowaniu tendencji do powstania autonomicznej i silnej lewicy. Dziś widać, jak część postkomunistycznego establishmentu, mediów i biznesu przesuwa się na pozycje kibicujące nowej inicjatywie Kwaśniewskiego – Donald Tusk jak dotąd nie ma sposobu, by – prócz zrezygnowania ze zmiany ordynacji do Parlamentu Europejskiego która miała utworzyć listy krajowe – jakkolwiek przeszkodzić byłemu prezydentowi.
Ciężko ranny lider
Słaby to premier, który pisze na Twitterze w poniedziałek, że w środę zrobi zmianę w rządzie, licząc, że będzie to pożywką dla mediów przez cały wtorek. Musi być z jego pozycją już całkiem kiepsko, skoro wymyśla i realizuje sam przykrywkowe eventy i naraża się z tego powodu na medialne podkpiwania. Chyba niechcący tę słabość i samotność premiera zdradził kilka dni temu Grzegorz Schetyna, gdy pytany o zapowiadane zmiany w rządzie powiedział: „Nikt nic nie wie, ani dziennikarze, ani politycy, trzeba poczekać na środę, to wszystko jest w głowie premiera”. I dorzucił: „Nie rozumiem tej zapowiedzi zmian w rządzie, teraz jest ona niezrozumiała”.
Coraz trudniej jest ukryć w Platformie, że przynajmniej jej część czeka, aż ranny przywódca stada nareszcie upadnie.
Źródło: Gazeta Polska
Joanna Lichocka