Zamach antydemokratyczny. Ryszard Kalisz i postkomunistyczna hydra » CZYTAJ TERAZ »

„Manru”: kontrowersyjna historia miłości wyklętej. RECENZJA

Jedyna polska opera wystawiona na deskach nowojorskiej Met i zarazem jedyna w bogatym dorobku Ignacego Jana Paderewskiego - to wystarczyło, by „Manru” przeszedł do historii w opinii dzieła niemal mitycznego i … kontrowersyjnego, ze względu na zgłaszane przez część krytyków wątpliwości co do jego jakości. Z okazji 100. rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości, z „Manru” zmierzył się Marek Weiss. Efekty jego pracy możemy oglądać w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej w Warszawie.

"Manru" (reż. Marek Weiss)
"Manru" (reż. Marek Weiss)

„Manru” to tragiczna historia miłosna między Ulaną (w tej roli fenomenalna Ewa Tracz) a tytułowym Manru (Peter Berger). Ona jest wiejską dziewczyną wywodzącą się z zamożnej rodziny, on - to typowy (a może… stereotypowy?) Rom miłujący swoją żonę i syna, ale i… wolność. Oboje mieszkają na skraju wsi i nie ma dnia, by ich polsko-cygańskie małżeństwo nie było obiektem drwin i niechęci lokalnej społeczności. Znamienna jest początkowa scena opery, w której Ulana zjawia się na wiejskiej uroczystości, by wyżebrać dla swojej rodziny choć trochę chleba i spotyka tam swoją bogatą matkę Jadwigę (Anna Lubańska). Dziewczyna błaga matkę o wybaczenie, ale ta, nie mogąc pogodzić się z mezaliansem Ulany, przeklina córkę. Od tej pory młode małżeństwo będzie wręcz skazane na porażkę. Padają tam też prorocze słowa o tym, że targany cygańskimi namiętnościami mąż wkrótce opuści rodzinę i wybierze życie na wolności. Dramatycznym losom głównych bohaterów towarzyszy Urok (Mikołaj Zalasiński), typ spod ciemnej gwiazdy i rozpustnik parający się zielarstwem, potajemnie podkochujący się w Ulanie. To dzięki jego interwencji (co ciekawe, wbrew oryginałowi libretta) w końcowej scenie dzieła opuszczona przez niewiernego męża kobieta ostatecznie nie targnie się na swoje życie.

Zmiana zakończenia na mniej tragiczne (w oryginale Ulana załamana odejściem Manru topi się w jeziorze) to niejedyny nowatorski pomysł reżysera Marka Weissa. Do przedstawienia historii napisanej przez Alfreda Nessiga (luźno inspirowanej „Chatą za wsią” Józefa Ignacego Kraszewskiego) ponad 100 lat temu Weiss używa współczesnych środków: scenografia wspomnianej już początkowej sceny niewiele różni się od współczesnego polskiego wesela (łącznie z nieco tandetnym, ułożonym z balonów napisem „LOVE” - brawa za pomysł dla scenografa Kaspara Glarnera!), a cygański tabor, z którym ucieka Manru z konnego zaprzęgu przesiada się na… motocykle (co na tak wielkiej scenie jak ta w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej daje efekt wprost spektakularny). Dzięki tym zabiegom trudno nie odnieść wrażenia, że oprócz pełnej dramatyzmu historii miłosnego trójkąta, „Manru” to również opowieść o dzisiejszym świecie: niechęci do tzw. „obcego”, ksenofobii silniejszej niż więzy rodzinne, ale również… skazanych na porażkę prób asymilacji wrogich sobie kultur i tradycji.

CZYTAJ TEŻ: Marek Weiss, reżyser "Manru": Jestem feministą  

O „Manru” w środowisku muzycznym krążą legendy, nierzadko sprzeczne względem siebie. Jedni uznają go za arcydzieło, inni wypowiadają się o nim z większym dystansem. Nieprzypadkowo po głośnej prapremierze 29 maja 1901 roku w Dreźnie, a później, po jeszcze głośniejszej, historycznej premierze amerykańskiej w Metropolitan Opera (14 lutego 1902 r.), która przez krytyków została okrzyknięta „wielkim wyróżnieniem” (do dziś to jedyna polska opera, która została wystawiona w Met), ślad po „Manru” niemal zaginął na wiele lat. W środowisku mówiło się o niedostatkach w libretcie (które słychać również dziś - momentami brzmi ono wręcz grafomańsko i mimo starań świetnego zespołu aktorskiego, czasem trudno zrozumieć, o czym śpiewają bohaterowie), jednocześnie chwaląc kunszt muzyczny samego Paderewskiego. „Manru”, podobnie zresztą jak Ignacy Jan Paderewski, odszedł w niezasłużone zapomnienie. Dziś - dzięki tak odświętnej okazji, jaką jest 100 lat polskiej niepodległości, zarówno „Manru”, jak i jego twórca, zostają przypomniani. Dziś również inaczej na to dzieło patrzymy - nie tylko przez pryzmat aktualnych wyzwań społecznych, ale także ze względu na jego wyjątkowość i wartość artystyczną - „Manru”, może dlatego, że jest jedyną operą Paderewskiego, trudno porównać z innymi tytułami. To z pewnością utwór niełatwy, wymagający od audytorium skupienia i pewnego otwarcia się na nową jakość. Śmiało można powiedzieć, że w warstwie muzycznej Paderewski wyprzedził swoją epokę, sięgając po rozwiązania, które dziś zaliczylibyśmy do muzyki współczesnej (dlatego tak świetnie koresponduje z nimi współczesna warstwa wizualna, przywodząca na myśl styl Mariusza Trelińskiego). W tym kontekście ciekawie brzmią elementy tradycyjnej muzyki klezmerskiej obecne w partiach skrzypiec - przekonują tak bardzo, że niemal niczym tytułowy Manru mamy ochotę „rzucić wszystko” i podążać za dźwiękiem w nieznane.

„Manru” w reżyserii Marka Weissa i pod batutą Grzegorza Nowaka to zdecydowanie udany powrót do muzyki i przynajmniej części dorobku Paderewskiego. Miejmy nadzieję, że efekty tego powrotu będziemy mogli obserwować częściej - tym bardziej, że takie okazje jak tegoroczny jubileusz, nie zdarzają się zbyt często.

Tekst: Magdalena Fijołek

Zdjęcia: Jan Naj

 

"Manru"

Opera w trzech aktach
Libretto: Alfred Nossig 
Prapremiera: 29.05.1901, Drezno
Premiera tej inscenizacji: 12.10.2018, TW-ON
Koprodukcja: Teatr Wielki w Poznaniu
Polska wersja językowa z angielskimi napisami

Kolejne wystawienia: 14,16 X 2018 oraz 21,23 VI 2019 r

 

 



Źródło: niezalezna.pl

#Manru #Ignacy Jan Paderewski #opera #Marek Weiss #Ewa Tracz #Anna Lubańska #Peter Berger #Jolanta Wagner #mariusz treliński #Metropolitan Opera #Teatr Wielki Opera Narodowa #premiera #niepodległość

Magdalena Fijołek