Oparty na motywach wydanej w 1970 r. powieści zmarłego w 2013 r. Edmunda Niziurskiego film „Klub Włóczykijów” Tomasza Szafrańskiego ma preambułę, z której wynika, że powstał „w hołdzie Edmundowi Niziurskiemu”. Moim zdaniem, gdyby jakimś cudem w zaświatach Niziurskiemu udało się obejrzeć ten obraz, to nie byłby z tego „hołdu” zadowolony.
Na czym polegała tajemnica nadzwyczajnej popularności książek Edmunda Niziurskiego? Traktował on swoich, nastoletnich głównie, odbiorców bardzo poważnie, a treść jego książek była nieodparcie i niezmiennie zabawna.
Dla mnie – entuzjasty młodzieżowej prozy Niziurskiego –
film „Klub Włóczykijów” jest niestety profanacją pamięci wielkiego mistrza prozy. Niziurski z pewnością nie skazałby czytelnika (tak jak Szafrański widza) na zastanawianie się, w jaki sposób można ciągnikiem z przyczepą w kilka godzin przejechać ze Śląska do Pułtuska. Dlaczego Dionizy Kiwajło, w oryginale człowiek tyleż wielkiej tuszy, co porównywalnej do niej elokwencji i wiedzy, w filmie grany przez Bogdana Kelusa jest pretensjonalnym i zdziecinniałym osiłkiem, tylko fizjonomicznie przypominającym łysego archiwariusza? Dlaczego przygodowa zawiła intryga poszukiwania skarbu, która w książce bawiąc, uczy czytelnika pewnego epizodu z dziejów Powstania Styczniowego, została tu zmieniona w tak banalny sposób? Dlaczego dr Bogumił Kadryll, wytworny, pachnący jaśminem kieszonkowiec o manierach angielskiego dżentelmena, ma tu twarz Tomasza Karolaka ubranego jak groteskowy handlarz z małomiasteczkowego bazaru? Wieńczysław Nieszczególny, grany tutaj brawurowo przez Wojciecha Mecwaldowskiego, też nie jest tym złodziejskim fachowcem z kart powieści, tylko satyrą na Toma Cruise’a z „Mission Impossible”.
Szafrański, chcąc film uwspółcześnić, wyciął z akcji książki Niziurskiego tyle, że niewiele zostało. Reżyser może się wybronić tym, że film jest dobrze zrobiony – gag goni gag i widz ma niewiele czasu na zastanowienie się nad prawdopodobieństwem tej całej zabawy. Podobnie jak w wielu innych licznie przewijających się przez nasze ekrany tzw. komediach rodzinnych. Przyciągają uwagę na półtorej godziny, a potem łatwo się o nich zapomina.
Ale po co do tego mieszać Bogu ducha winnego mistrza?
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Igor Szczęsnowicz