Układ w mediach ma się świetnie. Na wypadek niekorzystnej decyzji obywateli okopał się przed wyborami na swoich pozycjach. Do kierowania publiczną telewizją i radiem oddelegowano znów ludzi, którzy gwarantują kontynuację dotychczasowej linii formowania przekazu. Linii PO-SLD-PSL.
To jeden ze znaków rozpoznawczych III RP, że na media, które powinny być głosem obywateli, wciąż mają wpływ partyjne układy. Dobro zaś samych mediów nie ma żadnego znaczenia.
Kpina z apolityczności
Środki przekazu w III RP są już tradycyjnie prolewicowe, antykatolickie, zapatrzone na Rosję – czyli są zaprzeczeniem rzeczywistych poglądów zdecydowanej większości Polaków. Składy personalne zarządzających nimi spółek pokazują, że takie właśnie mają pozostać. Media wciąż będą mówiły tym samym językiem, tak samo interpretowały rzeczywistość, zerkały przychylnie tylko w jedną stronę politycznego sporu. A w domyśle pozostanie odpowiedź na pytanie, kogo reprezentują publiczni nadawcy, bo przecież nie przeciętnego podatnika, z którego pieniędzy się utrzymują.
Apolityczność mediów publicznych to puste hasło kompromitowane codziennie podczas emisji programów publicystycznych i informacyjnych. Ale mechanizmy rządzące nimi mają swoje źródło w polityce.
Zmiękczone PSL
Na scenie medialnej ruch wywołała ostatnio wymuszona rezygnacja Radosława Sikorskiego, wiceszefa PO, z funkcji marszałka Sejmu. Zrobiło się zamieszanie wokół powołania jego następcy. W PSL-u pojawiły się wówczas głosy, że dobrym marszałkiem byłby Józef Zych. Szybko jednak doszło do rewizji poglądów. Oficjalnie podyktowana była ona groźbą, że za wyborem nestora PSL-u mogłaby się kryć intryga PiS-u, który chce wbić klin między koalicjantów. Tym bardziej że Prawo i Sprawiedliwość sugerowało, że poprze tę kandydaturę. Ludowcy poszli więc po rozum do głowy. Zwłaszcza że w tym samym czasie ujawniono informację, iż CBA postanowiło przeszukać biuro członka zarządu Telewizji Polskiej, człowieka PSL-u. Ludowcy karnie powściągnęli swoje ambicje i ostatecznie wyrazili spontaniczne poparcie dla kandydatki PO.
Zachowanie PSL-u to jednak tylko przygrywka do postawy zaprezentowanej przez SLD w sprawie obsady marszałka Sejmu. Po rezygnacji Sikorskiego tymczasowo jego obowiązki przejął Jerzy Wenderlich jako najstarszy wicemarszałek. I mogłoby tak pozostać przez cztery kolejne miesiące – do chwili wygaśnięcia kadencji obecnego parlamentu. SLD nie skorzystał jednak z tej możliwości. Wicemarszałek Wenderlich po dwóch dniach budowania napięcia i sugerowania, że Sojusz może się zachować jak partia faktycznie opozycyjna, szybko spuścił z tonu. W efekcie najwyższy sejmowy urząd objęła Małgorzata Kidawa-Błońska.
Kidawa za Siezieniewskiego
Sojusz nawet nie próbował wykorzystać szansy na utrzymanie drugiego co do ważności urzędu w państwie, by uzyskać wpływ na legislację i zwiększyć szansę na wprowadzenie ustaw, na których według deklaracji partii Leszka Millera tak przecież zależy. Okazało się po raz kolejny, że SLD wobec Platformy nie jest samodzielny – utrzymanie swoich ludzi w układzie medialnym z partią rządzącą jest – wobec nadchodzącej kampanii wyborczej – nadrzędne. Stąd, mimo różnych pohukiwań, Sojusz jest nie mniej lojalny wobec władzy niż PSL.
Jakoś nikogo na lewicy nie trapi, że w odbiorze społecznym wchodzenie w rolę koalicjanta w odbiorze społecznym odbierane jest jako gra o stołki. Sojusz potrafi ostro krytykować Platformę jako partię mamiącą wyborców obietnicami nigdy niespełnianymi. Krytyka pozostaje w sferze haseł, bo wystarczy, że PO zagra stanowi-skami do podziału, a już SLD wypadają wszystkie zęby. To stąd tak dramatyczny spadek poparcia dla tego ugrupowania – wyborcy przejrzeli tę grę i wysłali już partię Millera do politycznego lamusa jako kompletnie niewiarygodną.
W tym samym czasie w Polskim Radiu ważyły się losy przyszłej kadencji zarządu. I tuż przed oddaniem stanowiska marszałka w Sejmie przez SLD zapadła decyzja o rekomendowaniu przez radę nadzorczą publicznej radiostacji człowieka związanego z lewicą – Andrzeja Siezieniewskiego. W cieniu batalii o wybór nowego marszałka Sejmu rada ogłosiła, że jest tak zadowolona z zarządu, że chce go utrzymać w całości na kolejne lata. Decyzję na podstawie takich rekomendacji wyda Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, i jest to zwykle czysta formalność.
Sprawdzony „fachowiec”
Andrzej Siezieniewski to dziennikarz od czasów głębokiego PRL-u, następnie, za rządów SLD, związany był z Polskim Radiem. Dwukrotnie wysyłano go na niezwykle ważne dla peerelowskiego Radiokomitetu stanowisko korespondenta w Moskwie. Jako autor z dorobkiem kilku tysięcy korespondencji dla Polskiego Radia, telewizji i prasy współtworzył rzeczywistość mediów, będących tubą propagandową komunistycznych władz. Ale nie przeszkodziło to przedstawicielom tych mediów w uzyskaniu statusu fachowców i profesjonalistów już w III RP. Gdy profesjonalista Siezieniewski na dobre wrócił z Moskwy, w 1994 r. został zastępcą szefa Informacyjnej Agencji Radiowej, by następnie stanąć na jej czele. W 1998 r. trafił do zarządu Polskiego Radia, a cztery lata później, za prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego, po raz pierwszy objął stanowisko prezesa radia. W mediach publicznych rządziła wtedy poprzedniczka obecnej koalicji: SLD-PSL-UW.
W 2007 r. na chwilę rozstał się z radiem, by zostać wiceprezesem Pałacu Kultury i Nauki – lewica nie pozwala swoim fachowcom na borykanie się z problemem szukania odpowiedniego miejsca pracy. Nie tym z grona ścisłych zaufanych, z listy darczyńców prezentu urodzinowego z 2002 r. w postaci obrazu Kossaka dla ówczesnego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. W 2011 r., gdy koalicja Tuska, Millera i Pawlaka zagarnęła media publiczne na nowo, Siezieniewski z nominacji SLD ponownie zasiadł w fotelu prezesa Polskiego Radia. Teraz dostał nominację na cztery kolejne lata.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Maciej Marosz