Zamach antydemokratyczny. Ryszard Kalisz i postkomunistyczna hydra » CZYTAJ TERAZ »

Putinlandia dryfuje w nieznane. Tort się kurczy, a siedzących przy stole nie ubywa

Jedni oszczędzają na jedzeniu, drudzy zamiast dwóch ukradną jeden miliard. Kogo bardziej powinien się bać Władimir Putin, główny winowajca kryzysu? – pyta „Gazeta Polska”.

Eneas De Troya/Flickr
Eneas De Troya/Flickr
Jedni oszczędzają na jedzeniu, drudzy zamiast dwóch ukradną jeden miliard. Kogo bardziej powinien się bać Władimir Putin, główny winowajca kryzysu? – pyta „Gazeta Polska”. Historia moskiewskiego państwa i obecne realia nie pozostawiają wątpliwości: zmiany reżimu na Kremlu dokonać mogą nie milionowe masy, lecz zdeterminowana grupa w elicie rządzącej.

Współczesne państwo rosyjskie tylko z zewnątrz może się kojarzyć z moskiewskim carstwem. W rzeczywistości to rodzaj przedsiębiorstwa, którym kierują zarząd i prezes, wskazani przez udziałowców. Tym prezesem od 1999 r. jest Putin, a zarząd to polityczno-biznesowa elita, w dużej części wywodząca się ze służb specjalnych, wybrana przez udziałowców – o tych samych korzeniach. To zarząd postawił niegdyś na szarego biurokratę z drugiego szeregu, to zarząd – mimo silnej indywidualnej pozycji prezesa – może go zmienić, gdy uzna, że tego wymaga interes firmy i udziałowców. A zwykli pracownicy – czyli  w tym wypadku obywatele Rosji? Można sobie wyobrazić scenariusz, w którym niezadowoleni rozpoczynają strajk, który do gabinetowej rozgrywki wykorzystują członkowie zarządu. Kończy się to usunięciem starego, nielubianego prezesa, a następca wychodzi do mas i niczym Gierek rzuca: „Pomożecie?”.

Część zachodnich ekspertów i polityków straszy, że dążąc do usunięcia Putina, zafundujemy sobie kogoś jeszcze gorszego. Nie wiadomo, skąd ta pewność, ale można przypomnieć wydarzenia po śmierci Józefa Stalina. Biorąc pod uwagę reputację Ławrentija Berii, wydawało się, że nie może być straszniejszego następcy Stalina. Tymczasem jako szef państwa Beria okazał się nadzwyczaj liberalny i ugodowy wobec Zachodu. Dużo bardziej niż potem Chruszczow czy Breżniew. Chyba warto mocniej zacząć się zastanawiać: „Kto po Putinie?”. Bo ostatnie orędzie prezydenta było jednym z najgorszych, jeśli nie najgorszym (a niedawno pisaliśmy, że szczyt G20 w Brisbane był najgorszym z międzynarodowych szczytów Putina).

Nic nie robić

Doroczne orędzie wygłoszone przez Putina 4 grudnia było orędziem kontynuacji, bez żadnych zapowiedzi zmian. Zapewne w myśl zasady: lepiej niczego nie ruszać, bo jeszcze bardziej się popsuje. Agresywna polityka z okresu marzec–wrzesień i ten niezwykły amok, w jakim poruszał się nie tylko Putin, lecz także przytłaczająca większość Rosjan, doprowadziły Rosję na skraj przepaści. Teraz Putin już nie podgrzewa atmosfery, ale i wycofać się nie ma jak. Dlatego znów o wszystko obwinił Zachód. I zapewnił Rosjan, że Zachód „i tak zastosowałby sankcje”, nawet bez kryzysu ukraińskiego, ponieważ od stuleci dąży do osłabienia Rosji, gdy tylko ta staje się silniejsza. Przywołał tu inwazję Hitlera na ZSRS i „starania” państw zachodnich w latach 90., aby Rosja rozpadła się „jak Jugosławia”. Zrzucając całą winę na Zachód, Putin mógł więc przyznać, że gospodarka jest w trudnej sytuacji. Oświadczył też, że banki rosyjskie mają poważne problemy i wymagają pomocy państwa. Orędzie było puste i agresywne i można je sprowadzić do jednego: Putin nie ma pojęcia, co robić; nie ma odpowiedzi na problemy gospodarcze kraju – ocenił w rozmowie z PAP prof. Anders Aslund, znawca Wschodu, ekspert waszyngtońskiego Peterson Institute for International Economics. Jak źle odebrano orędzie, pokazuje fakt, że jeszcze w trakcie przemówienia wartość rubla spadła o 2–3 proc.

Ale o ile samo orędzie, a właściwie brak w nim treści, były przyznaniem się Putina do porażki polityki wobec Ukrainy i Zachodu w ostatnim roku, o tyle kilka godzin wcześniej wydarzyło się coś, co obnażyło porażkę całej ery Putina. Porażkę w punkcie, z którego wszystko się zaczęło. Czyli w polityce wobec Kaukazu Północnego, ze szczególnym uwzględnieniem Czeczenii. 15 lat temu Putin rozpętał wojnę czeczeńską, obiecując topienie „terrorystów” w kiblach. Parę lat temu ogłoszono nawet udane zakończenie „operacji antyterrorystycznej” w Czeczenii. A tu, w dniu orędzia, grupa islamskich rebeliantów wjeżdża w sam środek Groznego, pokazując, że pierwotna obietnica Putina wciąż pozostaje niespełniona. Pokazując fiasko polityki „antyterrorystycznej”.

„To spekulanci!”

Niektórzy ekonomiczni doradcy Putina uważają, że jedyną drogą wyjścia z kryzysu jest radykalna ekonomiczna liberalizacja – deregulacja, która naprawdę uwolni prywatną inicjatywę i kapitał. Tyle że jest to z zasady sprzeczne z istotą obecnej putinokracji: hybrydy oligarchicznej gospodarki z wojennym komunizmem. Dlatego dziwią oczekiwania, jakie w Moskwie towarzyszyły orędziu. Naiwnie spodziewano się radykalnej zmiany w polityce gospodarczej. Padły jakieś wolnorynkowe obietnice, ale bez znaczenia, skoro nie było ani słowa o redukcji potęgi biurokratów i aparatu bezpieczeństwa, które tworzą kościec korupcji. Lecący na łeb, na szyję rubel? – To spekulanci! – grzmi Putin. Rzucone w orędziu hasło (który to już raz?) amnestii kapitałowej i ułatwień dla małego i średniego biznesu nie ma żadnego znaczenia prócz alibi dla Putina, że cokolwiek proponuje. No ale kiedy wszystkie źródła problemu widzi się we wrogiej polityce innych państw, to trudno w ogóle proponować reformy wewnętrzne. Bo to przecież byłoby przyznaniem się do tego, że co najmniej część kryzysu jest winą władz.

Tymczasem po Moskwie krąży dowcip: „Co łączy rubla, ropę i Putina? Wszyscy niebawem dobiją 63”. Dochody ze sprzedaży ropy i gazu wypełniają niemal połowę państwowej kasy Rosji. Tymczasem od października „czarne złoto” traci gwałtownie na wartości. Parę miesięcy temu baryłka kosztowała 118 dolarów, teraz już mniej niż 80. 1 grudnia, po decyzji OPEC o nieredukowaniu wydobycia, cena ropy brent zeszła poniżej 70 dolarów za baryłkę – czyli najmniej od pięciu lat. I to najmocniej uderza Rosję po kieszeni, a nie sankcje. Bo spadek cen ropy to dla Moskwy strata nawet 100 mld dolarów rocznie, a więc dwa razy tyle co koszty zachodnich sankcji. A jeszcze dojdzie przecież spadek cen rosyjskiego gazu – bo Gazprom od dawna trzyma się formuły ceny związanej z ceną ropy.

Naftowy krach w połączeniu z sankcjami i międzynarodową izolacją załamały kurs rubla. W ciągu roku narodowa waluta straciła 60 proc. wobec dolara, a tylko w ciągu ostatnich sześciu tygodni spadek sięgnął 1/3. Tak źle z rublem nie było od krachu w sierpniu 1998 r. Po raz pierwszy od tamtego czasu waluta przekroczyła psychologiczną granicę 50 rubli za 1 dolara. Ministerstwo gospodarki spodziewa się odpływu 125 mld dolarów kapitału z Rosji w ciągu tego roku. A w 2015 r. – kolejnych 100 mld. Rząd spodziewa się, że w recesję rosyjska gospodarka wejdzie już w I kwartale 2015 r.

Całość artykułu w tygodniku „Gazeta Polska”

 



Źródło: Gazeta Polska

Antoni Rybczyński