Większość obserwatorów sceny politycznej wydaje się całkowicie pogodzona z perspektywą drugiej kadencji Bronisława Komorowskiego. Polska demokracja – zdają się myśleć – musi po prostu przez to przejść, jak przez dekadę Aleksandra Kwaśniewskiego.
W tym roku mija 20 lat od powołania Konwentu św. Katarzyny, porozumienia sił prawicowych, którego głównym celem było wyłonienie wspólnego kandydata zrzeszonych w nim środowisk w wyborach prezydenckich 1995 r. Początkowo wybierano spośród ośmiu kandydatów, czterech jednak zrezygnowało jeszcze przed ostatecznymi decyzjami. Ostatecznie wzięto więc pod uwagę cztery kandydatury – Hanny Gronkiewicz-Waltz, Leszka Moczulskiego, Jana Olszewskiego i Adama Strzembosza. Ogłoszenie zwyciężczynią tych pionierskich „prawyborów” Gronkiewicz-Waltz spowodowało votum separatum zwolenników Olszewskiego i rozpad inicjatywy. W wyborach Jan Olszewski otrzymał ostatecznie prawie 7 proc. głosów, wcześniej uzyskawszy poparcie wycofującego się z wyścigu Lecha Kaczyńskiego. Gronkiewicz-Waltz zadowolić musiała się wynikiem poniżej 3 proc. Oprócz nich prawicowi wyborcy mogli jeszcze głosować na Janusza Korwin-Mikkego, Jana Pietrzaka i Leszka Bubla. W wyborach najwięcej głosów zdobył jednak Lech Wałęsa, który z wynikiem 33 proc. wszedł do drugiej tury, by ostatecznie przegrać niewielką różnicą z Aleksandrem Kwaśniewskim.
Wałęsa startował do wyborów, mając bardzo niskie poparcie, dla olbrzymiej części swoich wyborców sprzed pięciu lat był całkowicie nie do zaakceptowania po pamiętnej nocy 4 czerwca 1992 r. Dlatego przez kilkanaście miesięcy poprzedzających wybory trwał festiwal z udziałem kolejnych kandydatów, którzy mieli stać się alternatywą dla skompromitowanego prezydenta. Tego, że finalnie wygra postkomunista, nikt chyba nie brał jeszcze poważnie pod uwagę.
Kwaśniewski i Wałęsa w jednym
Latem 2014 r. sytuacja polskiej prawicy, zwłaszcza skupionej wokół Prawa i Sprawiedliwości, wydaje się zupełnie inna – nie ma już kwestii partyjnego rozdrobnienia, a po ostatnich kontaktach na linii PiS–Polska Razem–Solidarna Polska również problem ambicji liderów wydaje się być opanowany. A jednak, jeśli przyjrzeć się sprawie bliżej, można zauważyć pewne podobieństwo między sytuacją z tamtych okresów przedwyborczych i tego, który się zbliża. Bronisław Komorowski łączy bowiem w swojej prezydenturze sposób pełnienia funkcji bliski Aleksandrowi Kwaśniewskiemu z płytkim, kreowanym wizerunkiem „konserwatywnego patrioty”, który wystarcza, by zachować poparcie sporej grupy wyborców. Podobnie udawało się to jeszcze w 1995 r. Wałęsie. Dzięki tej zaskakującej fuzji Komorowski utrzymuje cały czas popularność, podbierając jednocześnie potencjalnych wyborców również wśród mniej wymagającej części elektoratu opozycji i z lewej, i z prawej strony.
Dzisiejsza prawica musi więc zmierzyć się z przeciwnikiem będącym odpowiednikiem nie tylko Wałęsy AD 1995, lecz również Kwaśniewskiego z roku 2000. To zadanie wydaje się wręcz niewykonalne, a potencjalni kandydaci jawią się jako kamikadze. Prawo i Sprawiedliwość jako największa partia opozycyjna stoi więc przed trudnym zadaniem znalezienia kandydata, który będzie w stanie podjąć w miarę wyrównaną walkę z Komorowskim, a zarazem którego bardzo realna przegrana nie będzie dużą stratą wizerunkową dla partii.
Publicyści pożyteczni
Nie brak osób chętnych służyć w tej trudnej sytuacji dobrą radą, zwłaszcza wśród dziennikarzy konserwatywnych tygodników i portali. Pojawiają się więc kolejne nazwiska tych, którzy – według pomysłodawców – mają szansę stanąć w szranki z Komorowskim i poszerzyć elektorat, wychodząc poza grupę zdeklarowanych wyborców PiS-u. Nie zawsze są to pomysły szczęśliwe, choć nie można odmówić potencjalnym kandydatom wiedzy czy przyzwoitości. Politolog dr Błażej Poboży kilka dni temu zaproponował kandydaturę Ryszarda Bugaja. Argumentem przemawiającym za Bugajem jest jego potencjalna zdolność do zdobycia elektoratu lewicowego, dzięki czemu, podobnie jak w II turze w roku 2005, kandydat PiS-u mógłby zdobyć głosy elektoratu socjalnego, również tego, który popiera SLD. Pomysł ten obarczony jest jednak sporym ryzykiem, ponieważ równocześnie PiS pozbawiałby się głosów wyborców bardziej liberalnych, lecz zniechęconych już na dobre do Platformy. Bardziej mogłaby ich przekonać Zyta Gilowska czy zgłoszony przez Piotra Semkę Jarosław Gowin. Gilowska jednak, według ostatnich informacji, nie planuje powrotu do polityki, a Gowin prawdopodobnie zadowoli się na razie walką o prezydenturę Krakowa. Jest to zresztą o wiele lepsza koncepcja niż wystawianie go w wyborach prezydenckich. Niektórzy publicyści, na co dzień ledwo maskujący swoją niechęć do PiS-u, do którego jednak w naszej zero-jedynkowej polityce zostali przypisani, próbowali lansować Gowina jako alternatywę zarówno dla PiS-u, jak i dla PO. Propozycja Semki jest echem tej niedawnej tęsknoty, jednak dla elektoratu PiS-u polityk, który jeszcze wiosną zeszłego roku był ministrem w rządzie Donalda Tuska, może być trudny do zaakceptowania w roli pretendenta do najwyższego urzędu.
Cały tekst ukazał się w "Gazecie Polskiej Codziennie"
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Krzysztof Karnkowski