Brak strachu przed utratą kontroli nad przekazem, odczarowanie siły niesprzyjających mediów, zdolność do podejmowania ryzyka i autentyczność – te elementy strategii wyborczej Trumpa mogą być inspiracją dla polskiej prawicy.
Szukanie podobieństw pomiędzy polskim wyścigiem o prezydenturę a spektakularnym sukcesem wyborczym Donalda Trumpa w USA zawsze będzie zaproszeniem na spacer po ruchomych piaskach. Różnic jest sporo. Inny polityczny kalendarz, inna ordynacja, inna struktura elektoratu. Nie mówiąc już o tak niepowtarzalnych fenomenach jak sam Donald Trump, zamach na jego życie czy rola, jaką odegrał w całym spektaklu Elon Musk.
Jednocześnie jednak warto przyjrzeć się bliżej kampanii Trumpa i wyciągnąć z niej wnioski. Także dlatego, że była tak nietypowa. To, że skuteczne okazały się narzędzia, o których eksperci mówili, że się nie sprawdzą, a demokratów zawiodły elementy maszyny, które wcześniej gwarantowały sukces, może być ciekawą lekcją także dla prawicy w Polsce.
Sprowadźmy wszystko do prostej metafory. Jeśli kampania Harris wyglądała, jakby odpowiadali za nią instruktorzy BHP, na co dzień przestrzegający przed takimi zagrożeniami jak picie zbyt gorącej kawy lub herbaty, to kampania Trumpa wyglądała, jakby prowadził ją ktoś, kto instrukcję BHP wyrzucił przez okno, po nieprzespanej nocy spędzonej w kasynie. Harris chciała za wszelką cenę uniknąć wpadki i wysyłała w świat powtarzalne i bezpieczne komunikaty. Długo unikała wywiadów, kierując się zasadą uznaną w marketingu politycznym, że jedna nieopatrzna wypowiedź może kosztować kilka punktów w kluczowym sektorze elektoratu. Trump był przeciwieństwem tego podejścia. Na wiecach wygłaszał wielogodzinne mowy, podczas których operator telepromptera czekał nieraz kilkanaście minut na moment, w którym kandydat powróci do ustalonego wcześniej tekstu. Gdy krytykowali to nawet sprzyjający mu komentatorzy, Trump twardo bronił swoich przemówień w podcastach, które też trwały po kilka godzin.
Meandrowanie po tematach, co sam Trump nazywał dumnie „przeplatańcem” (ang. the weave), tworzyło też koszmar dla każdego spin doktora, który chciałby zadbać o to, by kandydat nie uraził przypadkiem uczuć jakichś wyborców. Było w tej kampanii mnóstwo momentów, gdy media z pełnym przekonaniem podawały, że oto Trump jakąś grupę utracił. Czarnych – za wypowiedź o migrantach, którzy „zabierają czarne miejsca pracy”. Kobiety – po wypowiedzi J.D. Vance’a na temat bezdzietnych kobiet opiekujących się kotami. Latynosów – po żarcie komika Tony’ego Hinchliffe’a, który podczas wiecu Trumpa nazwał Portoryko „wyspą śmieci”.
Gdyby Trump przegrał, wszystkie te „wpadki” zagościłyby w powyborczych analizach jako „gwoździe do trumny”, ale stało się inaczej. Trump poprawił swój wynik zarówno wśród czarnych, jak i kobiet. Wśród Latynosów dokonał małej rewolucji, wygrywając w Teksasie i na Florydzie hrabstwa, w których ta grupa etniczna stanowi większość. Dlaczego tak się stało? Jest kilka wyjaśnień.
Przede wszystkim być może Kamala uniknęła wielkich wpadek dzięki komunikacji metodą BHP, ale nie uniknęła śmieszności. Do znudzenia powtarzane kalki o „wychowaniu w klasie średniej”, doskonałe filmiki sztabu Trumpa, na których widać, jak wyuczone poglądy kandydatki odstają od jej stanowisk w przeszłości – wszystko to pokazywało kandydatkę, która boi się mówić szczerze. Całość przypominała nudnawy spektakl, w którym dodatkowo słabość scenariusza próbowano przykryć hollywoodzką produkcją i efektami specjalnymi. Tego nikt nie powiedziałby o Trumpie. Paradoks polega na tym, że wszystkie „wpadki”, po których media krzyczały: „Mamy cię, teraz to twój koniec!”, dla wyborców były dowodem autentyczności kandydata. Jeśli popełnia błędy, jeśli daje się ponieść, to znaczy, że nie kalkuluje jak polityk, tylko mówi, co myśli. Jeżeli na naszych oczach wdaje się w „przeplataniec”, to znak, że jest z nami naprawdę, a nie tylko recytuje bezpieczny tekst z promptera.
Kilka wartych do zapamiętania wniosków. Wiele z kluczowych i najbardziej poruszających momentów w tej kampanii nie wydarzyłoby się, gdyby priorytetem dla kandydata i jego sztabu była chęć kontroli przekazu. Gdyby nie wywiad z ekscentrycznym komikiem Theo Vonem, który opowiadał o swoim uzależnieniu od kokainy, to nigdy nie usłyszelibyśmy ludzkiej historii o bracie Donalda Trumpa, który nie poradził sobie z alkoholizmem.
Drugi wniosek: media straciły sporą część siły w formowaniu narracji. Nagłówki i paski, które w tej kampanii zdawały się być w wielu momentach koordynowane przez duże gazety, portale i telewizje, a prawdziwe emocje wyborców – to dwa różne światy. „Pocałunków śmierci” było tyle, że wystarczyłoby ich na pogrążenie dziesięciu innych, konwencjonalnych kandydatów. Jednak postawa Trumpa i jego sztabu, którzy zamiast defensywnie odpierać zarzuty, atakowali stronniczość na przykład moderatorów debat, sprawiły, że to media zyskały wizerunek wyrachowanej bandy i fabrykę sztucznego oburzenia i to one, nie kandydat, utraciły wiarygodność.
Właściwie na każdym kroku tej kampanii Trump i jego doradcy stawiali na opcje nacechowane ryzykiem i podejmowali decyzje, które mądre głowy z Partii Republikańskiej nazywały dyletanctwem. Kamala wybrała wiceprezydenta bezpiecznie, Josh Shapiro z Pensylwanii byłby lepszy, ale byłby dla niej intelektualnym zagrożeniem. Trump wybrał Vance’a, kandydata ze stanu, który i tak by wygrał, ze wskaźnikami sympatii wśród wyborców gorszymi niż sam Trump, w dodatku o dużym potencjale intelektualnym i politycznym, a więc niebezpiecznego. Świetny występ Vance’a w debacie z Walzem i jego sprawne konfrontacje z dziennikarzami CNN czy MSNBC, zyskujące sporą popularność w internecie, okazały się ogromnym atutem. Podobnie było, gdy Trump postawił na Elona Muska i influencera Charlie’go Kirka w zadaniu mobilizowania wyborców. Wielu republikanów skarżyło się wówczas, na przykład w artykułach „The Wall Street Journal”, że kampania nie dociera do wyborców i nie puka do drzwi. Dziś nawet lewicowy „The Guardian” zauważa, że demokraci „powinni się uczyć od republikanów” w tej kwestii.
Jest jeszcze jeden element tej kampanii, który obserwatorom, opierającym się na nagłówkach, może umknąć. Opowieść Trumpa była pełna realnej nadziei! Jak to? Przecież w większości amerykańskich mediów kopiowano ten sam tytuł, brzmiący zaskakująco podobnie: „Trump uderza w mroczne tony, gdy Harris skupia się na nadziei”. Ale te „pozytywne wibracje” były podobnym fabrykatem jak te tytuły. Nawet wszechobecne angielskie słowo „hope” budziło wspomnienia po legendarnych grafikach z kampanii Obamy, były wspomnieniem po czymś, co już było. Nie trzeba być profesorem psychologii, by zrozumieć, że nostalgia i nadzieja nie są emocjami zamieszkującymi te same rejony.
W przypadku Trumpa nie chodzi tylko o estetykę i kandydata tańczącego energetycznie do przeboju „Y.M.C.A.” i tekstu „Młody człowieku, nie ma powodu by być nieszczęśliwym”. Wystarczy posłuchać, z jakim entuzjazmem Trump mówi, na przykład w podcaście Joego Rogana, o technologiach, które opracował Elon Musk, albo o bogactwie naturalnym USA i paliwach, które mogą znowu napędzić rozwój. Sam Musk wtóruje mu z opowieścią o kolonizacji Marsa. To opowieść o czymś fascynującym, nieznanym i czymś, co dopiero nas czeka. W zestawieniu – opowieść demokratów i lewicy wypełniona jest lękiem przed przyszłością i ciągłym obrzydzaniem przeszłości, za którą jedni muszą bez końca przepraszać, a drudzy mierzyć się z niesłychanymi traumami. Umiera demokracja (w ciemności), praworządność, umierają prawa kobiet i kobiety (z winy Sądu Najwyższego), umiera planeta (z naszej winy), a szczytem obywatelskiej odpowiedzialności jest niskoemisyjna śmierć, a już na pewno rezygnacja z reprodukcji. O ile w przypadku demokratów i Kamali muzyka i słowa o radości miały przykryć duchowy defetyzm, w przypadku Trumpa były ilustracją ducha nadziei, przekonania, że przyszłość może być lepsza.
W tej opowieści o nadziei najbardziej fascynujące jest to, że trudno byłoby znaleźć polityka, który miałby więcej powodów niż Donald Trump, by zostać jej pozbawionym. Nie tylko uniknął śmierci o centymetry, ale aparat sprawiedliwości „demokracji walczącej” dążył do pozbawienia go wolności i majątku.
Oczywiście Trump nie omieszkał o tym wspominać, ale była to opowieść kogoś, kto jest silny, kto to przetrwa, a nie opowieść ofiary utyskującej nad swoim losem. Siła maszyny medialno-państwowej, która dążyła do zniszczenia Trumpa, okazała się największą słabością Kamali Harris.
To kolejny wniosek, który może przydać się w Polsce. Odebranie subwencji, polityczne areszty i cały wachlarz narzędzi „demokracji walczącej” – to wszystko rodzi pokusę, absolutnie uzasadnioną, by polska prawica umościła się w roli ofiary. To jednak grozi narracyjną izolacją, tym bardziej, że spora część wyborców postrzega polityków PiS jako ludzi, którym przez osiem lat nie powodziło się najgorzej. A Polacy, może nawet bardziej niż Amerykanie, potrzebują wiary w to, że przyszłość może być lepsza.
Długa kolejka ustawiła się przy ulicy Marszałkowskiej w Warszawie, gdzie @michalrachon i Sławomir @Cenckiewicz podpisywali swoją książkę #Zgoda.
— Gazeta Polska - w każdą środę (@GPtygodnik) December 6, 2024
Cała galeria 📷 zdjęć dostępna tutaj » https://t.co/mezzt1jvMT pic.twitter.com/OIHYi54pbR