Nie manifestował przy tym swoich poglądów, nie wydawał ocen, ale odwołał się do swojej językowej wiedzy. Nie przypuszczał chyba, że jego niewinna wypowiedź rozjuszy różnej maści liberałów i spadną na niego medialne gromy. Absurd całej sytuacji polega na tym, że oto osoby, które mają znikome pojęcie o języku, zaczęły recenzować wybitnego profesora i eksperta w tej dziedzinie, przypisując mu jak najgorsze intencje, określając „dziadersem”, który nie ma szacunku do zwierząt. Za tym pozornie błahym sporem językowym jest głębszy konflikt, którego istotą są dwie wizje świata: pierwsza, w której próbuje się całkowicie zrównać zwierzęta z ludźmi, i druga, uznająca, że między człowiekiem a zwierzęciem istnieje jednak zasadnicza różnica. Sytuacja wokół słów językoznawcy to podręcznikowy przykład, na czym polega prawdziwe zagrożenie wolności słowa i jak łatwo opluć człowieka, który nadepnie na odcisk wyznawcom poprawności politycznej.