Koszulka "RUDA WRONA ORŁA NIE POKONA" TYLKO U NAS! Zamów już TERAZ!

Kożuszek: Trump winny – polityka w sądzie. Jak Demokraci chcą wygrać wybory

Bezprecedensowa w historii decyzja – uznanie za winnego przestępstw byłego prezydenta USA – wywołała zachwyt wśród demokratów i mediów, ale nikt nie ma pewności, czy pomoże Joemu Bidenowi czy Trumpowi w listopadzie 2024 roku.

Donald Trump
Donald Trump
By Gage Skidmore from Peoria, AZ, United States of America - Donald Trump - CC BY-SA 2.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=66881486

W końcu udało się im go dopaść – tak można podsumować decyzję rady przysięgłych z Manhattanu, która w ubiegłym tygodniu uznała, że Trump jest winny 34 przypadków falsyfikowania księgowości biznesowej.

W „obronie demokracji”

Choć sam ten czyn jest wykroczeniem, a do rangi przestępstwa został podniesiony za pomocą kuriozalnej konstrukcji prawnej, której sensu nie rozumie większość z tych, którzy cieszą się z tej decyzji, wszystko to nie ma znaczenia. Po russiagate, dwóch impeachmentach i innych próbach, które przyniosły niewiele konkretów, w końcu się udało. Trump jest zły, będzie musiał zapłacić, a choć sprawa była skomplikowana i niewielu ją rozumie, to też nie ma znaczenia. Pojawił się nawet klasyczny w takiej sytuacji argument: „Ala Capone wsadzono za podatki”. Za coś było trzeba, więc i to się nada. A dodatkowo to wszystko dzieje się w obronie demokracji. Ta, według jej obrońców, działa najlepiej, gdy jeden z dwóch kandydatów do Białego Domu, według wielu faworyt, spędza długie tygodnie na sali sądowej, na którą został zapędzony przez politycznych sojuszników swojego rywala. 

„O winie i karze decyduje prawo, nieważne, czy sprawca jest prezydentem czy ministrem. Tę amerykańską lekcję polscy politycy muszą wkuć na pamięć. Wszyscy”

– napisał na platformie X premier Donald Tusk. Ta nowa metoda zmierzchu demokracji liberalnej, „tak jak my ją rozumiemy”, w której przeciwnikom politycznym odbiera się na sali sądowej to, czego nie jest się w stanie wygrać w wyborach, stała się ponadnarodowa. Gdy w Polsce policja wchodziła do Pałacu Prezydenckiego, media w zachodniej Europie tworzyły teksty o tym, jak przykład Polski może być wzorem do naśladowania dla innych krajów, toczących walkę z zagrożeniem populizmu. Inna sprawa, że dla polskiego premiera ważniejsze jest przypomnienie wszystkim, że i on jest częścią, bardzo ważną, tej międzynarodówki, niż to, że warto byłoby zadbać o to, by relacje Polski z USA były jak najlepsze, niezależnie od tego, kto wygra wyścig do Białego Domu.

Równość wobec prawa

„Prawo jest równe dla wszystkich” – nawet dla tych, którzy sprawowali ważne stanowiska. To hasło powtarzane jest jak mantra, tak w USA, jak i w Polsce. Warto zrozumieć, o jakiej równości jest mowa. Przede wszystkim można z dużą dozą pewności powiedzieć, że sam akt oskarżenia nie zostałby sporządzony, gdyby nazwisko oskarżonego nie brzmiało: Donald Trump. Poprzednicy Alvina Bragga na stanowisku prokuratora z Manhattanu znali sprawę falsyfikacji dokumentacji, ale, choć też byli związani z Partią Demokratyczną, uznawali ją za zbyt słabą i trudną do przeprowadzenia. Co więcej, Bragg uznał, że fałszywe księgowanie wypłat dla Michaela Cohena, który w ten sposób otrzymał zwrot za wypłatę dla aktorki porno Stormy Daniels, stało się przestępstwem, bo służyło do ukrycia innego przestępstwa. W trakcie procesu nie było jasności, czym to inne przestępstwo miało być, a sędzia Juan Merchan w bezprecedensowej instrukcji dla ławy przysięgłych napisał, że chodzić może o trzy możliwe przestępstwa, a przysięgli… nie muszą być jednogłośni co do tego, o które z tych trzech przestępstw chodziło. Media często piszą o tym, że tym ukrywanym przestępstwem miało być naruszenie kodeksu wyborczego FECA, dotyczącego finansowania kampanii wyborczej. Ale to jest przestępstwo federalne, do ścigania którego Alvin Bragg, prokurator dystryktu Manhattanu, nie ma jurysdykcji! Co więcej, instytucje, które tę jurysdykcję mają, nigdy nie postawiły w tej sprawie Trumpowi zarzutów. Nie zrobiły tego ani federalna Komisja ds. Wyborów (FEC), ani Departament Sprawiedliwości. Taka decyzja nie zapadła nawet w ciągu czterech lat, gdy obydwie te instytucje były podległe administracji Bidena. 

Sprawa karna z udziałem kandydata na najwyższy urząd w USA zawsze będzie miała wymiar polityczny, ale tu poziom upolitycznienia przekroczył skalę. Prokurator Alvin Bragg jest związany z Partią Demokratyczną, a jego kampanię wyborczą finansowała organizacja Color of Change PAC, promująca progresywnych prokuratorów, której jednym z głównych darczyńców był George Soros. Sędzia Juan Merchan w przeszłości wpłacał drobne datki na kampanię Bidena w 2020 roku i wspierał organizacje lewicowe. Jego córka zajmuje się „politycznym konsultingiem”, a do klientów jej agencji należy na przykład kongresmen Adam Schiff, który był głównym oskarżycielem podczas pierwszego impeachmentu Trumpa. Schiff i organizacja zbierająca datki dla kandydatów partii, której też doradza córka sędziego Merchana, wprost odwoływali się do sprawy przed nowojorskim sądem w mailach do swoich potencjalnych darczyńców. Jeden z maili Schiffa, któremu od początku procesu udało się uzbierać niebagatelną kwotę 20 mld dolarów na swoją kampanię do Senatu, zaczynał się od słów: „Postawienie w stan oskarżenia byłego prezydenta to ponury i bezprecedensowy moment, ale zarzucane mu przestępstwa są również bezprecedensowe”. 

Obrońcy decyzji powiedzą, że to nie polityczni sojusznicy Bidena ani nawet sędzia, który może należy do tej grupy, zdecydowali o winie Trumpa, lecz 12 zwykłych obywateli. Tyle że na ich decyzję niebagatelny wpływ miały instrukcje i to, jak sędzia Merchan prowadził sprawę. Po drugie, byli to „zwykli obywatele”, ale z Manhattanu, miejsca, gdzie w 2020 roku Biden pokonał Trumpa w stosunku 86,7 proc. do 12,3 proc. To trochę tak jakby w Polsce w kluczowej sprawie, mającej wpływ na wynik wyborów prezydenckich, pozwolić zdecydować 12 mieszkańcom Wilanowa albo Jagodna. 

Komu to pomoże?

Polityka była obecna także już po decyzji ławy przysięgłych. Sędzia Merchan – gdy zdecyduje o karze, jaka spotka Donalda Trumpa – planuje wydanie wyroku 11 lipca, kilka dni przed krajową konwencją Partii Republikańskiej, na której Donald Trump będzie odbierał nominację. Większość ekspertów uważa, że wsadzenie Trumpa do więzienia w tej sprawie jest wręcz niemożliwe, a wyrok będzie oznaczał grzywnę albo, w najgorszym wypadku, karę w zawieszeniu. Ale kto jest dziś w stanie zagwarantować, że obrazek, w którym kandydat nie może wziąć udziału w konwencji, bo siedzi za kratkami, nie chodzi po głowie ewidentnie rozgrzanego sędziego? 

Trwa dyskusja na temat tego, czy to Trump czy Biden najbardziej skorzystają na tym przedstawieniu. Zwolennicy tego pierwszego zwracają uwagę, że strona przyjmująca datki na kampanię zawiesiła się krótko po wydaniu wyroku, tylu było chętnych do wyrażenia poparcia dla Trumpa. Liberalne media przywołują badania, według których prawie dwie trzecie zarejestrowanych wyborców uznało, że zarzuty stawiane Trumpowi traktuje „poważnie”. 

Obydwie te historie są jednak myśleniem życzeniowym. Nie ma wątpliwości, że Trump dysponuje twardą bazą wyborców, których zdania nie zmieni żaden proces, a szczególnie tak dziwny i do tego stopnia upolityczniony. Nawet jednak jeśli uznanie Trumpa za winnego jeszcze mocniej zwiąże ich emocjonalnie z kandydatem, którego zwalcza system, to warto pamiętać, że żaden z tych wyborców nie będzie mógł przez to oddać więcej niż jednego głosu. Z kolei triumfalizm związany z wynikami sondaży, według których Amerykanom nie podoba się, iż były prezydent i kandydat ma zarzuty, a teraz jest już winny, trzeba zestawić z innymi wynikami, które pokazywały, iż trzy czwarte Amerykanów uważa, że Joe Biden nie powinien ubiegać się o reelekcję, bo jest zbyt stary. 

Konkretniejsze badania, przeprowadzone już po decyzji z Manhattanu, pokazują mniej skrajny obraz. Jeden na 10 zarejestrowanych wyborców republikanów stwierdził w badaniu IPSOS/Reuters, że jest „mniej prawdopodobne”, iż zagłosuje na Trumpa po uznaniu go za winnego. 25 procent wyborców niezależnych jest podobnego zdania. Oczywiście utrata tych wyborców może Trumpa sporo kosztować, szczególnie w wyborach, w których decydować mogą dziesiątki tysięcy głosów w kluczowych stanach. Warto jednak pamiętać, że zawsze istniała grupa republikańskich wyborców, którzy w prawyborach oddawali głos na Nikki Haley i nie pałali do Trumpa wielką sympatią. Poza tym przy ogromnej polaryzacji przejście do przeciwnego obozu jest coraz rzadszym zjawiskiem. Wyborca prawicowy może nie cierpieć Trumpa, ale oddanie głosu na Bidena może być dla niego czymś niewyobrażalnym. Podobny mechanizm występuje u radykalnej lewicy, która może straszyć Bidena wycofaniem poparcia ze względu na zbyt, ich zdaniem, proizraelską politykę prezydenta, ale wybór, który im pozostaje, to głos na Trumpa – przyjaciela Netanjahu.

 



Źródło: Gazeta Polska

Maciej Kożuszek