Wyobraźcie sobie Państwo taką sytuację: polityk koalicji rządzącej wypuszcza „alkotweeta”: krótki wpis na portalu X, w którym mimo ograniczonej liczby znaków udaje mu się zmieścić potężną liczbę wyzwisk i gróźb pod adresem politycznych konkurentów, a w każdym prawie słowie robi przy tym kompromitującą literówkę.
Jest późna noc, powiedzmy z piątku na sobotę, więc w pierwszej chwili mało kto to w ogóle zauważa. Kilka godzin później nasz bohater pisze na tym samym portalu: „mamy piękny dzień, napijmy się pysznej kawusi”, i dopiero wtedy, gdy sprawdza komentarze i polubienia, odkrywa, co nawywijał kilka godzin wcześniej. Co gorsza, odkrywają to również media, i to nie tylko te zaprzyjaźnione, a coraz więcej osób zaczyna sobie z tego robić jakieś żarciki.
Polityk reaguje jednak bardzo poważnie: oświadcza, że był zupełnie trzeźwy, a wpis jest wynikiem problemu z klawiaturą, która sama uzupełniła treść wpisu zamieszczonego w sieci. Co więcej, ponieważ spodziewał się kłopotów, natychmiast udał się do instytucji wydającej świadectwa trzeźwości (której jest zwierzchnikiem) i świadectwo takowe otrzymał. Wszystko brzmieć zaczyna bardziej absurdalnie niż sam tweet, ale nagle pojawiają się kolejni eksperci tłumaczący, że faktycznie zdarzają się podobne problemy i spotykają one wiele osób. W tym samych ekspertów, bardzo często. Co więcej, kilka instytucji państwowych, zarządzanych przez podwładnych polityka, wydaje oświadczenia o problemach, jakie tego dnia wystąpiły na ich urządzeniach. Takich samych jak u szefa. Wreszcie niegdyś najważniejszy krajowy dziennik opisuje rzecz jako „niestandardowe zaburzenia klawiszy wprowadzania” i już połowa ludzi w to wszystko wierzy. Reszta boi się procesów, bo i taka zapowiedź się pojawia. Wyobraźcie sobie jeszcze… Albo nie, niczego już sobie nie wyobrażajcie, przecież poza kilkoma różnicami w szczegółach, to wszystko się właśnie wydarzyło.