Propalestyńskie protesty, które rozlały się na uniwersytetach w całym kraju, są nie tylko ogromnym problemem dla Joego Bidena, ale też kolejnym przejawem konsekwencji przejęcia przez radykalną lewicę elitarnych instytucji wyższej edukacji.
Walka z systemem opresji, imperializmem i kolonializmem – protesty wymierzone w Izrael są tylko kolejnym przejawem przejęcia kontroli na amerykańskich uniwersytetach przez radykalną lewicę. Spadkobiercy szkoły frankfurckiej, „represywnej tolerancji” Herberta Marcuse’a, antyokcydentalizmu Edwarda Saida, praktycy „intersekcjonalności”, teorii gender i krytycznej teorii rasy – dziś, nie po raz pierwszy, wzięli na cel Izrael.
Palestyńczycy i Hamas zostali obsadzeni w roli prześladowanej mniejszości, rzucającej odważne wyzwanie kolonialnej i imperialnej polityce Izraela, której celem jest „ludobójstwo”, a środkiem jest „systemowy rasizm”. W rozgrzanej atmosferze protestów mało kto pyta, jak bojownicy Hamasu, nowy sojusznik sił postępu, zapatrywaliby się na resztę katalogu spraw, o które walczą ich przyjaciele z amerykańskich uczelni, gdy akurat nie krzyczą „od rzeki do morza, Palestyna będzie wolna” (ang. „From the river to the sea, Palestine will be free”). Czy Jahia Sinwar i inni uczniowie myśli Bractwa Muzułmańskiego poparliby walkę o prawa kobiet, małżeństwa homoseksualne albo dowolność w wyborze tożsamości płciowej?
Obecna fala protestów, których sporą część stłumiły już siły policji, zaczęła się na elitarnym nowojorskim Columbia University. 17 kwietnia na kampusie pojawiły się namioty, studenci rozpoczęli okupację. 18 kwietnia nastąpiła pierwsza interwencja policji, o którą, jak twierdził burmistrz Nowego Jorku Eric Adams, poprosiły władze uczelni. W następnych dniach protesty okupacyjne rozpoczęły się w miejscach w kraju. Columbia odwołuje zajęcia, a na wielu uczelniach pojawiają się pytania, czy ze względu na burdy i zamieszanie uda się przeprowadzić egzaminy i dokończyć protest. Na kalifornijskim UCLA dochodzi do przepychanek i starć pomiędzy propalestyńskimi i proizraelskimi protestującymi. 30 kwietnia policja pacyfikuje okupację Hamilton Hall na Columbii. W całym kraju aresztowanych zostaje kilkuset protestujących.
Liczba ofiar cywilnych, kryzys humanitarny w Gazie czy atak IDF na konwój World Central Kitchen, w którym zginął polski wolontariusz Daniel Soból – wszystko to sprawiło, że sympatia do protestujących wzrosła, ich sprawy zaczęły bronić także liberalno-lewicowe media, np. „New York Times”. Na pewno jest część młodych ludzi, którzy uczestniczą w protestach nie z pobudek ideologicznych i poparcia dla terrorystów z Hamasu, ale chcąc wyrazić swój sprzeciw wobec sytuacji w Gazie. Ale warto przy tym pamiętać, że protesty zaczęły się, zanim na Gazę spadła choćby jedna izraelska bomba.
Krótko po 7 października studenci z flagami Izraela, chcący wyrazić solidarność z ofiarami masakry, byli zaczepiani, szturchani i wyzywani, zrywano plakaty ze zdjęciami zakładników w rękach Hamasu, a w skrajnym przypadkach sam atak Hamasu był fetowany jako przejaw wyzwoleńczej walki z siłami imperializmu.
Skala wydarzeń była na tyle duża, że ówczesna rektor Harvardu Claudine Gay i rektor UPenn Lizz Magill zostały wezwane do złożenia zeznań przed Kongresem. Obydwie udzieliły wówczas kuriozalnych odpowiedzi na pytanie „czy nawoływanie do ludobójstwa Żydów jest zgodne z zasadami panującymi na uczelni?”. Gay stwierdziła, że to zależy, czy celem takich słów jest „konkretna jednostka”, a Magill przekonywała, że w takiej sprawie decyzja „zależałaby od kontekstu”.
Postawa Magill i Gay były przykładem sprzeczności, które wynikają z roli, jaką odgrywają dzisiaj elitarne amerykańskie uczelnie. Z jednej strony to instytucje, które programowo walczą z „systemem opresji”, studenci zachęcani są do bycia buntownikami, rzucania wyzwań niesprawiedliwościom, a z drugiej strony otoczeni są parasolem ochronnym instytucji, która tworzy dla nich „bezpieczne miejsca” (ang. safe spaces), broni przed „mikroagresjami” wymierzonymi w ich tożsamość etniczną czy płciową. Uczelnie mają być miejscem buntu przeciw systemowi „białego przywileju” oraz są najkrótszą drogą do tego, by ten przywilej stał się twoim udziałem. To tak jak walczyć z systemem i oczekiwać, że ten sam system obsypie cię nagrodami.
Apologeci protestów lubią mówić, że w USA nie było takich wydarzeń na podobną skalę od czasu protestów przeciw wojnie wietnamskiej w 1968 roku, które zakończyły się burdami na konwencji demokratycznej w Chicago. Porównanie jest o tyle trafne, że ówczesne zamieszanie dało zwycięstwo kandydatowi republikanów Richardowi Nixonowi i pośrednio przyczyniło się do tego, że wojna w Wietnamie trwała jeszcze 5 lat. Po drugie, spora część dzisiejszej kadry profesorskiej wywodzi się z „pokolenia buntu ’68”. Dla nich rewolucja nie była przeszkodą do kariery akademickiej i dziś widzą swoje odbicie w młodych rewolucjonistach.
Ale to rewolucja w „bezpiecznych miejscach”. Choć protest dotyczyć ma najgorszych zbrodni popełnianych w Gazie, demonstrujący i ich adwokaci nie czują estetycznego zgrzytu, gdy sami opowiadają o brutalności policji, która ma spotykać ich samych. Brutalność polega na tym, że osoby nielegalnie okupujące budynki, wybijające szyby i uniemożliwiające normalne działanie instytucji, zostały… zakute w kajdanki. Oburzenie i zdziwienie pojawiło się też, gdy plastikowymi zip-ties skrępowano profesor Emory University – Caroline Fohlin. Jak mówiła sama Fohlin, zachowanie policji było zupełnie bezpodstawne, gdyż ona „pod wpływem impulsu uderzyła go [policjanta] w głowę, ale bardzo lekko”.
Część profesorów z Columbia University ruszyła udzielać wsparcia psychologicznego studentom. „Otrzymaliśmy od nich bardzo jasny komunikat »Nie czujemy się bezpiecznie i chcemy waszej pomocy w naprawieniu tego«” – powiedział w rozmowie z „New York Times” profesor nauk politycznych Graeme Blair, który odpowiedział na apel protestujących.
Szczyt absurdu związanego z rewolucją „bezpiecznych miejsc” został osiągnięty w artykule „New York Timesa”, który tłumaczył, dlaczego spora część protestujących przywdziewa palestyńskie keffiyeh i zasłania nimi twarz. Rewolucja jest ważna i oczywiście dobrze byłoby nie ukrywać swojej tożsamości, ale jak mówi ekspert Rick Perlstein, studentami kierują też „obawy o swoje bezpieczeństwo finansowe po tym, gdy ukończą studia”. Czyli znów walczyć z systemem i oczekiwać nagród.
Debata na temat tego, jaki będzie wpływ antyizraelskich nastrojów na uniwersytetach na szanse prezydenta Bidena na reelekcję trwa od dobrych kilku miesięcy. Poważne podejście do tematu wymagałoby oddzielenia realiów od faktu, że sojusznicy protestujących i ich wizji świata są nadreprezentowani nie tylko na uniwersytetach, ale też w mediach, i zwykle są najgłośniejsi w mediach społecznościowych. W tej drugiej wersji sprawa palestyńska i odwrócenie się radykalnej lewicy od Bidena stają się kwestiami egzystencjalnymi, a nawet w polskiej przestrzeni pojawił się przekaz, że zdjęcia z interwencji policji na Columbii staną się symbolem politycznego końca Bidena.
Warto jednak przejrzeć mgłę rozgrzanej atmosfery. W USA jest około 17,3 mln studentów wyższych uczelni, a protestujący i ich zwolennicy stanowią mniejszość. W ostatnim badaniu Harvarda, w grupie wyborców w wieku 18–29 lat, 60 proc. ankietowanych stwierdziło, że nie uczęszcza obecnie do żadnej szkoły, a konflikt „Izrael–Palestyna” jako najważniejszą dla nich kwestię wybrało… zaledwie 2 proc. Rechotem historii może być też to, że absolwenci i studenci elitarnych uczelni sami odebrali sobie narzędzia wywierania efektywnej presji politycznej poprzez mechanizm, który badacze nazywają „wielkim sortowaniem”. Zdecydowana większość z nich żyje na dwóch wybrzeżach, stanach, w których demokraci od dekad wygrywają w cuglach i o które Biden nie musi się martwić. Poza tym protestujący mogą krzyczeć w stronę Białego Domu: „Przestań wspierać Izrael, albo…”, ale na to Biden mógłby odpowiedzieć: „Albo co? Zagłosujecie na Donalda Trumpa, przyjaciela Netanjahu, który przeniósł ambasadę do Jerozolimy?”.
Biden jest jednak w trudniejszej sytuacji niż Trump. Ten już dawno pogodził się z tym, że o głosy uniwersyteckich radykałów nie ma co zabiegać.
Republikanie z Kongresu opowiedzieli się zdecydowanie przeciw naruszeniom porządku, wybielaniem terroryzmu czy antyamerykańskimi elementami protestów, jak wymiana flagi USA na flagę palestyńską na Uniwersytecie Północnej Karoliny. A Biden musi balansować na linie. Może rozmawiać z mniejszością arabską w Michigan, tłumacząc im, że USA „wywierają presję na rząd Izraela”, ale musi to robić tak, by nie stracić 300 tys. głosów mniejszości żydowskiej w Pensylwanii. A jeśli stanie w jednym szeregu z radykałami, może stracić dużo więcej – głosy centrowej Ameryki.
Michał #Rachoń: Dzisiaj TV Republika rusza po #multipleks. Idziemy złożyć stosowne dokumenty#RepublikaTVhttps://t.co/FGSpSGm7hk
— Gazeta Polska - w każdą środę (@GPtygodnik) May 14, 2024