„Czy to się komuś podoba, czy nie, czy ktoś usiłuje to zmanipulować, czy nie, Solidarność dziś pokazała siłę” – pisał w piątkowy wieczór Cezary Krysztopa, publicysta „Tygodnika Solidarność” i autor grafiki, która stała się symbolem marszu, jaki przeszedł 10 maja w Warszawie. Gdyby media konserwatywne cechowała taka sama skłonność do kreowania mitów jak ich liberalne odpowiedniki, na pewno czytalibyśmy już o „największej demonstracji od 1989 r.”. Ratusz podawał śmieszne statystyki o 20–30 tys. Na ulicach było zaś spokojnie ponad 100, może 200 tys. ludzi. Tyle też zebrała podpisów Solidarność na znak sprzeciwu wobec planów Unii Europejskiej.
A przecież nie do wszystkich dotarli zbierający podpisy. Czy idących tego dnia alejami stolicy było 200 czy 300 tys., tego nie wiem. Na podstawie własnych obserwacji skłaniam się jednak do zawierzenia bardziej optymistycznym szacunkom, sam widziałem na własne oczy wielkie tłumy. Większe niż poprzednio, gdy policja zdecydowała się na brutalną rozprawę z manifestantami. Tej zresztą obawiano się i tym razem, na szczęście służby ograniczyły się do nadgorliwego zamykania ulic i generowania niepotrzebnych utrudnień komunikacyjnych. Być może władze uznały, że bicie, kopanie i gazowanie przypadkowych osób nie są najlepszym pomysłem w trakcie kampanii wyborczej. Dzięki temu atmosfera momentami bywała wręcz piknikowa, choć pogoda nie była aż tak słoneczna. Pochód szczelnie wypełnił ulice, począwszy od placu Zamkowego i jego okolic, przez Krakowskie Przedmieście i Świętokrzyską, a następnie Marszałkowską i kolejne ulice, którymi uczestnicy marszu dotarli pod Sejm.
Protest organizowały wspólnie pracownicza i rolnicza Solidarność, co warto zauważyć również dlatego, że wiele mediów – w tym prawicowych – informowało jedynie o proteście rolników. Tymczasem obok nich na miejscu byli też przedstawiciele bardzo wielu branż i zakładów, w które uderza Zielony Ład, a więc choćby górnicy czy pracownicy sektora energetycznego. Było też wiele osób niezrzeszonych, niezadowolonych z kierunku, w którym prowadzi nas unijna polityka ekologiczna. „Zbiory albo rozbiory” – ogłoszono na jednym z transparentów, a nad początkiem pochodu górowała czarna śmierć z kosą, symbolizująca upadek rolnictwa, przemysłu i całej gospodarki. Dzień przed manifestacją miałem okazję rozmawiać z Jakubem Pacanem z „Tygodnika Solidarność”, który zwracał uwagę na to, że unijne pomysły godzą nie tylko w poszczególne branże, lecz w bezpieczeństwo żywnościowe Polski, a więc w rzecz, która przez wieki pozostawała nieruszana. Dodajmy do tego kwestie energii, ciepła, transportu, a więc zagrożenia dla każdej dziedziny życia.
Protesty samych rolników trochę opinii publicznej w międzyczasie spowszedniały, pewnie i osłabły, ponieważ spora część ich uczestników musiała już rozpocząć prace polowe. Prawdopodobnie rząd w swej arogancji uznał, że trzeba przeczekać protest i to bez podejmowania żadnych realnych negocjacji. Zauważmy, że jednym z powtarzających się motywów w rolniczych wypowiedziach jest cały czas narzekanie, że premier unika spotkań i rozmów. Być może stąd biorą się też coraz gorsze reakcje na niemal każde pojawienie się w okolicy protestujących wiceministra Michała Kołodziejczaka z Agrounii. Fakt, że obecny rząd tworzą ugrupowania uważające się za reprezentantów wsi, zakrawa wręcz na ironię. Piątkowa manifestacja to druga i zapewne jeszcze bardziej udana próba poszerzenia społecznej bazy protestu, a zarazem uwrażliwienia społeczeństwa na szykowane nam przez UE problemy. Te zresztą stopniowo docierają już do społecznej świadomości całkiem bezpośrednio, poprzez rachunki grozy w skrzynkach na listy.
Według danych Ipsos sprzed kilku dni zmniejsza się poparcie dla samych rolników. Od lutego spadło ono z 78 do 63 proc. wśród ogółu badanych, a w elektoracie Platformy Obywatelskiej przeciwnicy protestu zyskali przewagę. Wciąż jednak jest to siła, z którą wypadałoby się liczyć. Rząd specjalnie się tą kwestią nie przejmuje i trudno się spodziewać, by zmienił to również tłum na ulicach w ostatni piątek.
Ważniejsze jest jednak, by dokonać przewrotu w społecznej świadomości dotyczącego debaty nad hasłami o ratowaniu planety, skoku na ludzki dobytek, styl i poziom życia. Ta zmiana w sposobie myślenia jest bardzo ważna właśnie teraz, w okresie przedwyborczym. Wielu socjologów i politologów uważa, że wybory do Parlamentu Europejskiego zmobilizują przede wszystkim euroentuzjastów, a więc ten elektorat, którego polityczna reprezentacja popiera unijną agendę. Obecnie, inaczej niż wcześniej, wybory nie dotyczą dość abstrakcyjnej kwestii obsady odległego od naszych spraw i domów Parlamentu Europejskiego, ale wyboru polityków, którzy całkowicie przemeblują nasze życie lub szykowaną demolkę powstrzymają. Jeśli więc wyborcy szeroko pojętej strony konserwatywnej, eurorealistycznej, lecz także ci, którzy nie czując się elektoratem żadnej partii, postanowią szukać jednak swojej politycznej reprezentacji w obliczu zagrożenia i ruszą tłumnie do urn, sytuacja może zostać częściowo lub całkowicie opanowana.
A brak konsekwencji, jaki wobec Zielonego Ładu widać w przekazie KO, również nie bierze się znikąd. Jej politycy całą odpowiedzialność próbują przerzucić na PiS. Niemiecka CDU/CSU w niektórych sprawach bardzo ostrożnie dryfuje w prawo, podobnie jak kilka innych partii w Europejskiej Partii Ludowej, co jest naturalną reakcją ochronną przed rosnącymi wpływami europejskich partii prawicowych i konserwatywnych. KO lansująca Zielony Ład coraz mniej pasuje do tego towarzystwa. Im lepszy będzie wynik sił prawicy w eurowyborach, tym większe szanse, że negatywne procesy w Unii Europejskiej zostaną zablokowane.
W piątek mieliśmy więc do czynienia z triumfem Solidarności i zwycięstwem zdrowego rozsądku. To jedna z pierwszych poważnych potyczek rozpisanej na lata wojny, w której po jednej stronie stoją nie zawsze jej świadomi obywatele, po drugiej wyrachowana i znająca swoje cele biurokracja, za którą stoją elity finansowe. Jeżeli nie tylko rolnicy i pracownicy, lecz także konsumenci czy drobni przedsiębiorcy zrozumieją, że mają wspólny interes, może narodzić się coś na kształt nowej solidarności, tej pisanej małą i wielką literą – odpowiadającej na najbardziej aktualne wyzwania, przed jakimi postawili nas urzędnicy z Brukseli wraz z krajowymi wykonawcami ich szkodliwych poleceń.