Tu i ówdzie słychać, że sojusz Michała Kołodziejczaka z Donaldem Tuskiem jest genialnym posunięciem, bo odbierze PiS poparcie na wsi. Ci bardziej oddani liderowi PO komentatorzy zachęcają do tego, by po prostu zatkać nos, nie przeszkadzać i głosować na KO, aby raz na zawsze skończyć z „kaczyzmem” i – co oczywiste – z „dyktaturą”. Krótko mówiąc: cel uświęca środki. Tyle że nie zawsze tak jest. I nie zawsze warto się kompromitować.
Kołodziejczak nie jest w stanie odebrać PiS większości na terenach wiejskich, bo mało kto go tam w ogóle kojarzy. Skoro chwalący Tuska za ten ruch chcą się przekonać o słuszności swoich przekonań, niech pojadą na Nowosądecczyznę i zapytają o zdanie mieszkańców w okręgach, gdzie PiS miewało ponad 70 proc. poparcia.
Kołodziejczak ma parcie na szkło, ale nie posiada wiedzy o polityce i legislacji sejmowej na poziomie WOS-u ze szkoły średniej, co udowadniał w wywiadach. Taki transfer przeczy popularnej tezie, jakoby KO była partią dla inteligentów. Z pewnością niezdecydowanych wyborców Kołodziejczak nie przyciągnie. Z kolei zamieszanie z innymi kandydatami na listach, którzy po czasie nawet przepadli, każe zadać pytania: kto je układał? Czy w ruch poszła maszyna losująca?