Polska nie ma żadnego interesu w dalszym ukrywaniu dokumentów w archiwach przed opinią publiczną, ma za to żywotny interes w przecinaniu wszelkich powiązań, dewastowaniu rosyjskich wpływów, upublicznianiu wschodnich źródeł wielu politycznych i nie tylko karier.
Szaleńczy atak na mającą dopiero powstać komisję wyjaśniającą sprawę rosyjskich wpływów w Polsce nie jest niczym nowym. To kolejna odsłona akcji obronnej podejmowanej od samego początku III RP, gdy tylko pojawiała się realna perspektywa naruszenia interesów Moskwy w Polsce. Postkomuniści krzyczą, iż to atak na demokrację i początek dyktatury, a z kolei tzw. legaliści, utożsamiani do tej pory z prawą stroną sceny politycznej, z wielce zafrasowaną miną oznajmiają, że komisja powstaje za późno, albo że będzie nieskuteczna i wyrządzi więcej szkody niż pożytku. Tymczasem jest dokładnie odwrotnie. Nic nie przysłuży się lepiej polskiej demokracji, debacie publicznej i instytucjom państwa jak upublicznienie informacji dotyczących prawdziwych relacji pomiędzy Warszawą i Moskwą, szczególnie w czasie tzw. resetu. Ale nie tylko.
Ujawniajmy wszystko, co budzi wątpliwości. Pokazujmy to ludziom – niech mają szansę sami dokonać oceny. Polska nie ma żadnego interesu w dalszym ukrywaniu dokumentów w archiwach przed opinią publiczną, ma za to żywotny interes w przecinaniu wszelkich powiązań, dewastowaniu rosyjskich wpływów, upublicznianiu wschodnich źródeł wielu politycznych i nie tylko karier. Celem działań Federacji Rosyjskiej była wasalizacja naszego państwa. Nowy model imperializmu zakładał uwikłanie tak wielu wymiarów polskiego życia publicznego w relacje z Moskwą, jak to tylko możliwe, kolejny – na pewno planowany – podbój militarny. Jego oblicze widzimy dziś na Ukrainie.
Dojście dla władzy w Polsce formacji świadomej prawdziwego oblicza Rosji oraz niesamowity heroizm Ukraińców stworzyły szansę na rozpoczęcie realnego naruszenia potencjału, którym w naszym państwie dysponuje Kreml. I nie można tej szansy zaprzepaścić. Ci, którzy w taki czy inny sposób rzucają kłody pod nogi, otwarcie czy pokrętnie starają się co najmniej opóźnić start prac komisji, realizują interes kraju rządzonego przez juntę Putina. Nieważne, czy wywodzą się z komunistycznych układów, czy przez lata realizowali interes Kremla kosztem Rzeczpospolitej, czy też chcą uchodzić za bogobojnych i prawych katolików. Wszyscy oni mają wspólny mianownik, który brzmi: Moskwa. Profesor Stanisław Swianiewicz, wybitny sowietolog, a przede wszystkim jedyny człowiek, który dowieziony niemal pod katyńskie doły śmierci cudem ich uniknął, a potem swoje życie poświęcił pokazywaniu światu prawdy o Związku Sowieckim, we wspomnieniach napisał wiele trafionych w punkt ocen Rosji. Jedna z nich zdaje się być przesłaniem szczególnie ważnym. Profesor Swianiewicz, doznając tak strasznych rzeczy od państwa rosyjskiego, co jakiś czas czuł pewność, iż wie o nim już wszystko. I po pewnym czasie, po analizie relacji innych, dotarciu do nowych informacji, za każdym razem dochodził do wniosku, że jego oceny nie odpowiadały rzeczywistości – bo ona zawsze była znacznie gorsza, niż myślał. Mamy w Polsce przedziwny nawyk – jakże pilnie przez całą III RP pielęgnowany przez liczne media, środowiska polityczne, a nawet celebrytów – że rosyjska agentura w naszym kraju to efekt chorej wyobraźni grupki szaleńców. Wedle tej konsekwentnie sączonej do głów milionów Polaków teorii – kreowanej na racjonalną – mieliśmy być jakąś szczęśliwą oazą, którą rosyjskie służby albo omijały, albo o niej zapomniały. Dla własnego bezpieczeństwa najwyższy czas wyrwać się z tej szalonej i nierealnej opowieści. Tu nie ma i nie było żadnej oazy. A było i jest – posiłkując się teorią profesora Swianiewicza – gorzej, niż nam się wydaje.