Prawie od początku istnienia fantastyki naukowej sen z powiek jej twórców spędzała wizja, w której sztuczna inteligencja – cudowne twory ludzkiej myśli i rąk – wymknie się spod kontroli i spróbuje przejąć władzę. Tak stało się w proroczej sztuce Karela Czapka „R.O.R” z roku 1920 czy „Odysei Kosmicznej” Stanleya Kubricka. Trudno policzyć wszystkie katastroficzne wersje, ze spiskiem maszyn włącznie, które uznawszy, że człowiek jest istotą zagrażającą własnej planecie, postanawiają go unicestwić. Tymczasem zagrożenie pojawiło się w innym miejscu i okazało się bliższe niż przepuszczano. Inteligentne maszyny zastępują człowieka w rachunkach, procesach technologicznych czy operacjach chirurgicznych, ale też zagrażają ludzkiej sztuce. Jeśli maszyna potrafi malować jak Leonardo, pisać jak Szekspir i komponować jak Chopin, to po co żywi twórcy?
W ogóle po co ludzie? Cała nadzieja w jednym szczególe, który różni człowieka od maszyny – w ludzkiej niedoskonałości. Czy można zaszczepić maszynie kompleks?
Sprawić, że będzie odczuwała rozpacz, ból, będzie popełniać błędy, co łącznie stwarza autentyzm, tak różniący się od najbardziej genialnego nawet naśladownictwa? Gdyby literatura była puzzlami, malarstwo odwzorowywaniem, a muzyka żonglerką nutami, bylibyśmy, jako gatunek, zgubieni – maszyny wyprodukowałyby wszystkie możliwe fugi, których nie skomponował Bach, i ułożyły tysiąc nowych przygód Sherlocka Holmesa. Pytanie jednak, czy ta produkcja zostałaby kupiona? Ludzie zauważają różnicę między nagraniem a koncertem na żywo i odróżniają oryginał od kopii, nawet jeśli ta przewyższa go jakością. Ale może nie doceniam maszyn? Może uda się im tak przeniknąć wnętrze człowieka, że przyswoją jego kompleksy i zahamowania, zdobędą się na autentyczną ekspresję bólu i rozpaczy, a nawet będą potrafiły wyrazić własny żal z powodu kasowanych obwodów lub paniczny lęk przed wyciągnięciem wtyczki z kontaktu?