Śpiewał „Już taki jestem zimny drań” i „Umówiłem się z nią na dziewiątą”. Słynny był romans Eugeniusza Bodo z aktorką Reri z wyspy Tahiti. Podróżował z olbrzymim dogiem arlekinem w czarno-białe łaty. Zagrał w dwóch filmach pokazujących los polskich zesłańców – „Na Sybir” i „Bohaterowie Sybiru”. Zapewne na tym polegała jego wina, gdy sowiecki okupant wkroczył do Lwowa w 1939 r.
Nie płaszczył się przed nim. Śpiewał jazzowe, a więc burżuazyjne przeboje. Wywieziony do łagru mało jadł, bo nie dostawał paczek – rodzina nie wiedziała, gdzie jest. Nie wiadomo, czy zmarł na podłodze bydlęcego wagonu, czy dopiero w szpitalu, w którym 7 października 70 lat temu stwierdzono jego zgon. Nie ma grobu – pochowano go w mogile zbiorowej. Przez cały PRL kłamano, że zabili go hitlerowcy. Jak wspominał Stanisław Janicki, autor programu „W starym kinie”, w 1972 r. od widzów otrzymał relacje, jak było. Zalakował je i kazał otworzyć po swojej śmierci. Wraz ze śmiercią Bodo, z wygnaniem bohaterskiej Ordonki, której kazano kilofem wykuwać sowieckie drogi, kończył się świat przedwojennych artystów, którzy kochali Polskę nad życie. Gdy pytają, w imię czego warto być wiernym jej tradycji, odpowiadajmy: choćby w imię pamięci o nich.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Piotr Lisiewicz