Sprawdź gdzie kupisz Gazetę Polską oraz Gazetę Polską Codziennie Lista miejsc »

Paradoksy święta polskości – czyli kilka refleksji na temat Marszu Niepodległości. Aleje Jerozolimskie w listopadzie (cz. 1)

W piątek ulicami Warszawy przeszedł kolejny Marsz Niepodległości. Tym razem jego organizacja była zagwarantowana wyrokiem sądu, który zgodnie z opinią wojewody i organizatorów uznał marsz za wydarzenie cykliczne, nie zachodziło więc ryzyko zdelegalizowania imprezy przez zawsze skore ku temu władze miasta. Co za tym idzie, nie był potrzebny, jak choćby rok temu, „ratunkowy” patronat władz państwowych. A jednak edycję tegoroczną można pod pewnymi względami uznać za bliźniaczą wobec Marszu Niepodległości z roku 2021. Istnieją też przesłanki, że nad tą coroczną demonstracją zbierają się czarne chmury – nie tylko w znaczeniu dosłownym. W piątek jednak, choć na deszcz zanosiło się przez wiele godzin, przynajmniej do zakończenia przemarszu nie padało i może tu należy szukać dobrej wróżby.

Marsz Niepodległości jako impreza o statusie państwowej przeszedł przez Warszawę. Nie spalono nikomu mieszkania, nie zdewastowano empiku, nie zaatakowano skłotu ani nie wyrwano świeżo posadzonych drzewek. I to w kontekście aktualnej sytuacji politycznej powinno nas najbardziej martwić” – pisał rok wcześniej Przemysław Witkowski na łamach portalu Krytyki Politycznej, budząc swym zarzutem pewną wesołość uczestników imprezy.

Główna myśl Witkowskiego była jednak taka, że marsz z wydarzenia antysystemowego stał się w pewnym sensie projektem systemowym, a na pewno w pewien sposób wpisanym w aktualny prawicowo-konserwatywny system narracyjny, tworzony przez rządy Zjednoczonej Prawicy. Na potwierdzenie swych słów Witkowski cytował zresztą krytyków marszu nie tylko z lewej, lecz także z prawej strony.

Z obywatelskiego poruszenia serca

Zostawiając jednak zmartwienia autora Krytyki Politycznej, można stwierdzić, że i kolejna edycja potwierdziła do pewnego stopnia tę konkluzję i to bez oficjalnego patronatu ważnych instytucji państwowych. Państwo było przecież i tak w dużym stopniu partnerem środowisk organizujących imprezę i nie chodzi tu o tak chętnie nagłaśniane w celu straszenia odbiorców liberalnego przekazu relacje Roberta Bąkiewicza z PiS, ale o wykazywaną przez odpowiedzialnych za bezpieczeństwo najwyższych urzędników obawę, że w obecnej sytuacji geopolitycznej tak wielkie zgromadzenie ludzi łatwo może stać się celem prowokacji. Już nie ze strony krajowych przeciwników narodowców, ale Rosji.

Gdy rządzi prawica, marsz, choć nie zawsze i nie w pełni jej władzy przychylny, przez rząd traktowany jest jako wielkie patriotyczne wydarzenie. Naturalny i nieodzowny element krajobrazu obywatelskich i patriotycznych aktywności Polaków i szerzej, wszystkich mieszkańców Polski, chcących tego dnia zamanifestować radość z kolejnej rocznicy odzyskania niepodległości.

Strona liberalna z kolei marsz zawsze traktowała jako akt wobec niej wrogi i groźny, co do 2015 r. regularnie pokazywały konfrontacyjny sposób zabezpieczania imprezy, a niemal do ostatnich dni przed edycją tegoroczną administracyjno-sądowe szykany prowokowane przez władze miasta stołecznego Warszawa. Ten strach i zarazem instrumentalizacja w celu straszenia mają wymiar międzynarodowy, co widzimy w corocznych obowiązkowych publikacjach o „marszu faszystów”, „nazistowskich symbolach”, „skrajnej prawicy” i wszystkim, co spędza sen z powiek liberalnego Europejczyka i jego przyjaciela zza oceanu.

Głos sprzeciwu wobec III RP

Największym paradoksem w historii Marszu Niepodległości jest to, że chyba właśnie ten strach zadecydował o masowości tej imprezy. Przed 2009 r. było to bowiem wydarzenie niszowe, można by powiedzieć, że subkulturowe. Swoje początki miało jeszcze w latach 90., gdy sprowadzało się czasem do rozłożonej w czasie ulicznej zadymy antyfaszystowskich punków i członków organizacji lewicowych z jednej strony i nacjonalistycznych skinów z drugiej, demonstrujących odpowiednio 9 i 11 listopada. Imprezy, które dziś nazwano by lewackimi, straciły na znaczeniu, gdy na kilka lat spadło zainteresowanie bardziej politycznymi subkulturami, a obchody rocznicy Nocy Kryształowej próbowali wykorzystać politycy organizacji w rodzaju Unii Pracy, zniechęcając tym samym wrogich klasie politycznej anarchizujących punkowców czy anarchosyndykalistów.

Impreza narodowa również traciła swój subkulturowy, skinowski charakter w ramach upolityczniania się i doroślenia (dosłownie i w przenośni) całego środowiska. Jednak szersze zainteresowanie zdobyła w 2009 r., gdy organizowana przez lewicowe środowiska artystyczne blokadę wypromowała i rozdmuchała „Gazeta Wyborcza”. Interwencja Czerskiej w pewnym stopniu, być może nawet decydującym, zmieniła marsz w to, czym pozostał on dla wielu uczestników do dziś.

„Marsz, marsz, Polska to jedno/Marsz przeciw prasie, przeciw mediom” – śpiewał kilka lat temu w utworze „Marsz przeciw mediom” Karat MN, patriotyczny raper z warszawskiej Pragi. Karat znakomicie uchwycił i pokazał w swoim tekście (a także w towarzyszącym mu teledysku), czym stał się i pozostał również po 10 latach od nagrania utworu Marsz Niepodległości. To demonstracja już nie aktywnych w kilku niszowych wówczas organizacjach nacjonalistów, ale wielki głos sprzeciwu wobec medialnych i politycznych elit III Rzeczypospolitej, symbolizowanych przede wszystkim przez „Gazetę Wyborczą” i TVN. Stację telewizyjną załamującą ręce nad faszystowskim hasłem „Bóg, honor i ojczyzna” wznoszonym przez uczestników.

Zderzenie światów pod Biało-Czerwoną

Tym samym marsz stał się być może najszerszą i najbardziej pojemną pod względem idei, motywacji i prezentowanych zachowań imprezą w historii Polski po 1989 r. Na swój sposób podobną do manifestacji wszystkich niezadowolonych, jakie skupiały młodzież – od anarchistów, przez wszystkie dopiero co wychodzące z podziemia organizacje i organizacyjki, do narodowców w latach 1989–1990 – które skończyły się jednak dużo szybciej niż niezadowolenie.

Spójrzmy na kluczowy dziś wątek ukraiński. W marszu, który przeszedł ulicami stolicy w ubiegły piątek, miejsce znalazło się i dla rozumiejących potrzebę współpracy z Ukrainą, i dla tych, którzy nie będąc przeciwnikami dzisiejszej Ukrainy, akcentują potrzebę rozliczenia bardziej ponurych kart historii.

W poprzednich latach wielu szokowały hasła na temat „Białej Europy” środowiska autonomicznych nacjonalistów, chętnie nagłaśniane przez media, jak dziś hasła obecnego też Grzegorza Brauna, jako symbol i przekaz całej imprezy, a przecież wobec niej odrębne. To specyfika tego miejsca i czasu, dla osób znających je tylko z mediów trudna do zrozumienia, ponieważ całkowicie wyjątkowa.

W marszu idą przecież kluby „GP” i politycy Zjednoczonej Prawicy, a przecież i upraszczające na siłę rzeczywistość hasło „PiS PO jedno zło” znajduje tu swoich admiratorów. Idąc przez most Poniatowskiego, można było uczestniczyć w różańcu lub skandować nienadające się do cytowania hasła na temat TVN i Donalda Tuska.

„Zderzenie światów”, chciałoby się napisać, a to właśnie współistnienie światów pod biało-czerwoną flagą i przeciw obozowi polityczno-medialnemu, który bardzo chciałby, by tego dnia świętowanie ograniczyło się do różowych baloników i czekoladowych orłów.

Senny koszmar mainstreamu

I tu mamy więc kolejny paradoks – wydarzenie będące w oczach przeciwników symbolem i manifestacją polskiej zaściankowości, nietolerancji i kulturowego zamknięcia się na wszelką różnorodność, samo w sobie okazuje się właśnie najbardziej (chciałoby się powiedzieć nawet „aż za bardzo”, ale to przecież właśnie ta specyfika 11 listopada w Warszawie) inkluzywną imprezą w całorocznym kalendarzu polskich świąt. Imprezą, podczas której niemal bez zgrzytów czy słownych utarczek wspólnie potrafią iść ludzie, którzy często w żaden inny dzień nie mogli i nie chcieli iść razem. To przecież czarny sen autorytetów moralnych i ich medialnych wychowanków.

Dominujący przekaz przez lata pozostaje ten sam. Patriotyzm, konserwatyzm, przywiązanie do religii, a z drugiej strony sprzeciw tak celnie ukazany przez przywołanego już Karata. W tej marszowej poetyce zmieniają się jedynie akcenty, czułe na naciski z zewnątrz. Wrócił Tusk – więcej Tuska w hasłach. Wzmaga się napór ze strony Brukseli, to też zaznacza się w hasłach, zwłaszcza tych ze sfery obyczajowej. Media skutecznie lansują zachowania patologiczne jako sposób na życie – na moście przy stadionie powiewa banner z uczestnikami gal „fame MMA”, w tym oczywiście dwójka lewicowych minicelebrytów jako ostrzeżenie przed upadkiem zasad. Obok wisi kukła Putina – jakoś niechętnie pokazywana przez tych, którzy wbrew rozsądkowi stu tysięcy idących chcą dorobić prorosyjską gębę i zapisać ich do stronników Brauna.

Każdy Marsz Niepodległości jest więc zarazem polskim świętem i koszmarem sennym III RP. Czy jednak tak samo będzie również za rok, zastanowimy się w drugiej części tekstu poświęconej zagrożeniom, które już podczas tej edycji dały o sobie znać.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

#Gazeta Polska Codziennie

Krzysztof Karnkowski