Zamach antydemokratyczny. Ryszard Kalisz i postkomunistyczna hydra » CZYTAJ TERAZ »

Szansa dla junior partnera

Świat mediów i ich odbiorcy trzęsą się do teraz z oburzenia po wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego na temat przyczyn kryzysu demograficznego w Polsce. Rzeczony fragment wystąpienia prezesa PiS powinien stać się oczywiście przyczynkiem do poświęconej temu zjawisku dyskusji, jak zwykle jednak jest raczej pretekstem do atakowania nielubianego przez kreatorów opinii polityka i, przede wszystkim, pomijania innych ważnych elementów jego przekazu. Tymczasem podczas weekendowych spotkań padło wiele ważnych słów na temat roli Polski w Europie po 1989 r. i dziś. Spróbujmy więc uciec od medialnej wrzawy i spójrzmy, co jeszcze zostało powiedziane.

W niedzielę prezes bardzo dużo mówił o dość specyficznej wizji niektórych krajowych polityków, w różnym stopniu wcielanej w życie po 1989 r. Jak pamiętamy, przed tym rokiem, uznawanym za czas wielkiej dziejowej przemiany, Polska, funkcjonując jako PRL, była państwem satelickim dawnego ZSRS. Ten opis rzeczywistości nie podlega dziś raczej sporom. Zaczynają się one dopiero, gdy pada pytanie, czy z takim państwem można było wchodzić w bliższe relacje, takie jak choćby współpraca z jego aparatem bezpieczeństwa.

Wieczny kraj satelicki

Po upadku komunizmu sytuacja miała się jednak całkowicie zmienić. Według oficjalnego przekazu, a także odczucia olbrzymiej części obywateli wolność została odzyskana. Kwestionowanie tego faktu przez lata stało się domeną osób wypychanych z przestrzeni publicznej, z przyklejoną na trwałe łatką wariatów, „oszołomów”, jak zgodnie głosiły media liberalne i lewicowe. Stopniowo jednak, w miarę narastania rozczarowania polityką, w tym – polityką społeczną III RP, grono to się rozszerzało, a jego polityczna reprezentacja miewała nawet zdolność tworzenia rządów.

Nie zawsze szła jednak za nią zdolność realnego i pełnego rządzenia, o czym boleśnie przekonali się najpierw premier Jan Olszewski, a później Jarosław Kaczyński czy niesławny Kazimierz Marcinkiewicz i o czym, nawet dziś, przekonują się kolejne rządy Zjednoczonej Prawicy w zderzeniu z takimi dziedzinami, jak wymiar sprawiedliwości czy budownictwo mieszkaniowe.

Wszystko zaś przez to, że dominująca część elit politycznych wywodzących się z dawnej opozycji, w sporej części uwikłana w rozmaite służbowe i towarzyskie obciążenia, w chwili gdy możliwa była pełna zmiana systemu, wybrała udział w kooptacji do grona rządzących czy raczej zarządzających krajem, tym samym blokując przemianę Polski z kraju satelickiego we w pełni niezależne państwo narodowe. Dla nich była to droga łatwiejsza i przyjemniejsza, lecz dla narodu trudniejsza i na dłuższą metę dużo bardziej kosztowna. I za to w 1991, 2005 czy 2015 r. elity III RP płaciły rachunek przy urnach wyborczych.

Fałszywa alternatywa: Niemcy albo Rosja

Dla wielu polityków – i o tym właśnie Kaczyński mówił w Ostródzie – po 1989 r. nie zmienił się model funkcjonowania państwa, a co najwyżej silniejszy ośrodek, na który państwo miałoby się orientować. Najpierw była to swoista hybryda interesów rosyjskich (przypomnijmy sobie szalone koncepcje wychodzące po 1991 r. od prezydenta Wałęsy, takie jak NATO-bis czy zachowanie obecności Rosjan na terytorium RP już nie jako żołnierzy, lecz biznesmenów, ale w tych samych obiektach wojskowych) i niemieckich (przywoływane przez prezesa PiS pomysły mocno niezależnej od centrum struktury administracyjnej państwa, w której obszary graniczne w sposób naturalny ciążyłyby ku atrakcyjniejszym gospodarczo i silniejszym Niemcom, a na północnym wschodzie kraju być może nawet Rosji). Później wpływy te zaznaczały się raczej naprzemiennie, jednak aż do 2014 r. nie stały one ze sobą w sprzeczności.

Zarówno rządy wywodzące się ze środowisk postkomunistycznych, jak i neoliberalnych podejmowały wiele decyzji służących interesom obu naszych sąsiadów, przy czym paradoksalnie postkomuniści nie mają tu wcale najwięcej na sumieniu. O prorosyjskich działaniach rządu Platformy pisaliśmy wiele przy innych okazjach, o podporządkowaniu, zwłaszcza polityki gospodarczej (w tym pod kątem ważnych transgranicznych inwestycji czy całych gałęzi przemysłu), interesom Berlina również wiemy bardzo wiele. Rzecz jednak w tym, że dzisiejsza debata polityczna – prowadzona w sytuacji, gdy Polska ma wyjątkową okazję zerwać z tą wizją − opiera się na uznaniu fałszywej dychotomii: Niemcy albo Rosja. Jeszcze kilka lat temu wizja ta popularna była nawet wśród części konserwatywnych publicystów, którzy na głos i bez żadnych oporów zastanawiali się, czy lepiej funkcjonować jako kraj przyklejony do niemieckiej czy rosyjskiej strefy wpływów.

Jedynie odwaga, a według wielu z nich brawura (szaleństwo nawet!) pozwala z takim myśleniem zerwać i budować sojusze oparte na współpracy z USA i krajami naszego regionu chcącymi uniknąć konieczności wyboru między Niemcami a Rosją. Tak, aby przestać być wiecznym „junior partnerem” (bardzo trafna analogia Kaczyńskiego) i z przedmiotu stać się podmiotem europejskiej i światowej polityki.

Osiągalne marzenie o polskiej podmiotowości

W tej układance jest jeszcze oczywiście orientacja na Brukselę, tyle że w praktyce bardzo trudno jest odróżnić ją od orientacji na Berlin. Tak czy inaczej alternatywa Niemcy albo Rosja fałszywa jest dlatego, że przez większość czasu oba te państwa nie mają sprzecznej wobec siebie polityki, jak próbują przedstawiać to często politycy opozycji. Używany do dziś argument, że każda krytyka niemieckiej czy unijnej niemocy to gra na rzecz Moskwy, uwielbiany przez polityków PO, Polski 2050 czy Macieja Gdulę z Lewicy, jest całkowicie fałszywy, ponieważ antyniemieckość nie jest w Polsce prawie nigdy funkcją prorosyjskości, choć faktycznie tak można było rozumieć ją w ograniczonym do RFN zakresie w czasach propagandy PRL. Dziś jednak krytyka zachowania Niemców jest przecież najczęściej krytyką ich uległości wobec Rosji właśnie. A programowa antyrosyjskość środowisk, jeszcze niedawno gotowych oddawać Rosjanom strategiczne dziedziny polskiego przemysłu, skończy się, jeśli tylko Niemcy wrócą do polityki jawnego i otwartego wspierania Moskwy.

Nie pierwszy raz dramatyczna sytuacja całego świata dla Polski okazuje się szansą. Rosja jest, przynajmniej w naszym regionie, skompromitowana. Niemcy natomiast, jako jej współpracownik i promotor, za sprawą kanclerza Scholza nie umieją porzucić tej roli i w dużym stopniu dzielą tę kompromitację. Tym samym tracą swoją atrakcyjność jako główny ośrodek europejskiej polityki. Co więcej, tracić zaczyna też Unia, stająca się w sposób zbyt jawny gwarantem niemieckiej dominacji na kontynencie. Tym samym, choć napotyka to na potężny opór zewnętrzny i wewnętrzny, możemy próbować wzmacniać naszą pozycję, tak jak zrobiliśmy to już w kontekście wsparcia dla Ukrainy.

Trudno, żeby wszyscy byli zadowoleni z pojawienia się takich możliwości. Motywacje mogą być różne. Dla części może być to zwykła obawa, że porywamy się na coś, co de facto może być ponad nasze siły i możliwości (jak mało zmieniło się od czasów, gdy o innych na pozór realiach Kelus śpiewał w „Piosence o drugiej Polsce”: „(…) Ci wszyscy co mówią, że nic się nie zmieni, bo z jednej jest Rosja, a z drugiej jest Niemiec, bo burdel, bo Żydzi, bo Polak się leni, a kto się wychyla, to zwykły szaleniec)”. Dla innych to po prostu zazdrosna obrona interesów własnych i swoich patronów.

Jest jednak faktem, że nadchodzące wybory mogą być końcem marzeń o polskiej podmiotowości lub porzuceniem ich na kolejnych kilka lat.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

#Gazeta Polska Codziennie

Krzysztof Karnkowski