Globalny kryzys energetyczno-żywnościowy jest wyzwaniem dla Polski. Jest też szansą na odbudowę bardziej suwerennej gospodarki. Ale żeby skorzystać z tej szansy, nie można na nowo oddać kraju w ręce kompradorskich, lewicowo-liberalnych elit.
W ostatnich tygodniach i dniach rzekome i rzeczywiste braki na sklepowych półkach stały się jednym z głównych tematów medialnych. Jedni bardziej liczą na clickbaity, drudzy – na efekt polityczny. Pewne jest jedno: pandemia, wojna i gwałtowne, globalne zjawiska klimatyczne prowadzą do gwałtownych przemian rynkowych na świecie. Dla krajów bogatej Północy to przede wszystkim problem obniżenia standardów życia, zanegowanie logiki wszechobecnej hiperkonsumpcji; dla niemałej części ubogich społeczeństw Południa to coraz częściej problem czysto egzystencjalny, kwestia biologicznego przetrwania.
Polska w skali globu ma szczęście należeć do państw zamożniejszych. Równocześnie jesteśmy społeczeństwem na dorobku – zdajemy sobie dobrze sprawę z głębokich historycznych uwarunkowań tego zjawiska. Nie bez znaczenia jest to, że przez więcej niż stulecie naród polski musiał budować przede wszystkim cudzy dobrobyt, bogactwo kradły nam trzy zaborcze stolice. W XX w., poza krótkim czasem II Rzeczpospolitej, przez kolejne dekady byliśmy skazani na sowiecką dominację.
W epoce realnego socjalizmu z jednej strony udało się zbudować całkiem sprawny przemysł, system usług publicznych, ale było to obciążone straszliwymi kosztami ustrojowymi, kulturowymi, społecznymi i ekonomicznymi. Zachodnia Europa w kapitalistycznych realiach zbudowała zresztą – szczególnie do lat 70. XX w. – znacznie sprawniejszy model państwa dobrobytu, który z milionów pracowników fizycznych i umysłowych uczynił sytych reprezentantów niższej klasy średniej.
III RP u swoich początków była obietnicą dobrobytu dla wszystkich. „Najpierw wyrzeczenia epoki terapii szokowej, a później życie jak na Zachodzie” – mniej więcej taką obietnicę składały staro-nowe elity Polkom i Polakom na początku lat 90. Co z tego wyszło, kto zyskał dużo, kto mało, a kto stracił – powiedziano o tym już wiele. Wiemy jednak dobrze, że szczególnie w ostatnich latach rosnąca liczba polskich rodzin miała okazję zakosztować lepszego życia. Ku rozpaczy liberałów, po 2015 r. nie tylko rósł optymizm konsumencki, nie tylko gospodarka rozwijała się fenomenalnie, ale dość powszechne było odczucie, że mamy przede sobą jeszcze długie lata spokojnego wzrostu.
Jeśli czegoś brakowało i brakuje – to rąk do pracy. Wchodzące obecnie w dorosłość pokolenie Polek i Polaków nie poznało na własnej skórze tego, co tak boleśnie odbiło się na ich rodzicach: obaw związanych z dwucyfrowym bezrobociem. To zresztą pomagało ugruntować notowania Prawa i Sprawiedliwości, przynajmniej wśród starszych roczników, które pamiętały dawne i obecne realia. Totalna opozycja próbowała trząść krajem, ale kończyło się na burzach w szklance wody.
Dziś przed nami nowe wyzwania. Także zamożniejsza globalna Północ, w tym Polska, będzie musiała zacisnąć pasa. Energetyka, rolnictwo, przemysł – w każdej z tych dziedzin kraje rozwinięte w mniejszym lub większym stopniu są zależne od globalnych łańcuchów dostaw. I dostawców, którzy właśnie pokazują swoją wilczą naturę. Przez to nie da się przejść bez wstrząsów, narastające napięcia globalne będą wymagały znacznej, strukturalnej transformacji.
Zmiany będą konieczne już nie po to, aby zapewnić społeczeństwom zachodnim bardzo wysoki poziom konsumpcji, lecz po to, żeby zagwarantować im elementarne bezpieczeństwo. Także dlatego Donald Tusk jest cynicznym demagogiem: doskonale sobie zdaje sprawę, że jeśli PO w ogóle wróci do władzy, będzie musiała zmierzyć się z tymi samymi, jeśli nie większymi wyzwaniami, co PiS. Nie miejmy złudzeń: w wydaniu liberałów skończy się to nową terapią szokową, sygnałów nie brakuje w liberalnych mediach.
Nasz kraj jest w mocno niejednoznacznej sytuacji. Z jednej strony cieszymy się standardami życia zbliżonymi do najbogatszych państw Zachodu. I jako europejski kraj czerpiemy z tego profity. Z drugiej jednak mamy zbyt blisko siebie Rosję, a to coraz poważniej może utrudniać wszelkie racjonalne prognozy na przyszłość.
Naszym walorem jest wciąż niezły klimat i bardzo dobre rolnictwo, którego nie udało się zniszczyć nawet w najciemniejszych latach transformacyjnego, ultraliberalnego amoku. Choć z problemów z cukrem opozycja stara się uczynić groteskowy już niemal przykład żywnościowego kryzysu, koszyk dostępnych produktów jest naprawdę bogaty.
Większym problemem jest energetyka i przemysł – czyli te gałęzie gospodarki, które liberałowie i lewica kompletnie lekceważyli przez lata swoich rządów. A mówiąc ściślej: skłonni byli je oddać (lub oddali) pod obcy nadzór. Dziś wolą nie pamiętać, że pod pretekstem wolnorynkowych przemian doprowadzili do zniszczenia niemałej części polskiego górnictwa i przemysłu jeszcze w latach 90. i w pierwszej dekadzie XXI w.
Po pierwsze wiązało się to z szerszym, europejskim trendem, związanym z przeniesieniem ciężkiego przemysłu do krajów azjatyckich, na czele z Azją; po drugie – z rabunkowo-korupcyjnym niszczeniem majątku narodowego, przedstawianym jako „słuszna ekonomiczna dekomunizacja”. Ktoś celnie zauważy, że Polska jest dziś jednym z liderów AGD w Europie. Ale czyje przede wszystkim w tych fabrykach są zyski? Czyj jest high tech?Jak wyglądają sprawy podatkowe i zyski dla lokalnych społeczności? Osobnym wątkiem jest polityka energetyczna lewicowo-liberalnych rządów III RP, której luminarze jeszcze niedawno krytykowali choćby Baltic Pipe, albo zachwalali Rosję jako przewidywalnego partnera.
Nie miejmy złudzeń. Nawet jeśli inflacja wyhamuje, a ceny energii w końcu się zatrzymają, życie będzie kosztować zauważalnie więcej niż przed 2020 r. Liberalna opozycja do wyborów rozkręci niesamowicie spiralę absurdalnych oskarżeń. Ale nie rozwiąże w ten sposób żadnego problemu. Więcej, można prognozować, że ewentualny powrót liberałów do władzy szybko doprowadziłby do potężnego wrzenia społecznego, ponieważ kompradorskie elity są nauczone, by przerzucać koszta wszelkich zmian na mniej zamożną część społeczeństwa.
W takiej sytuacji również PiS nie powinno obiecywać, że „wkrótce znów będzie tanio”. Za takie obietnice można zapłacić najwięcej, jeśli nie uda się ich dotrzymać. Na dłuższą metę sensowniejsze będzie wzmacnianie własnego gospodarczego potencjału i dalsza konsekwentna rozbudowa sieci energetyczno-paliwowej. Ale tak się złożyło, że – przy wszystkich swoich niedoskonałościach – w Polsce tylko jedna opcja polityczna jest w stanie o to powalczyć. Powrót Platformy do władzy będzie równał się nowemu kursowi w stronę kompletnego uzależnienia Polski od Niemiec i Rosji. A to w świecie coraz ostrzejszej walki o zasoby może oznaczać kres Rzeczpospolitej.