Nagrania pokazują wyraźnie, jak poważną patologią jest „GW”. Zresztą sama radykalność reakcji najrozmaitszych „obrońców” tej gazety (na wyżyny wspiął się niejaki „dziennikarz” Jadczak, który oświadczył, że każdemu, kto ośmiela się zająć tym tematem, nie wolno już nigdy ręki podać) pokazuje, że jednak wspomniany przeciek ich zdenerwował, że są w nim zawarte niewygodne informacje. Skracając czytelnikom ich zawartość: mamy do czynienia z grupką dziennikarzy „GW”, którzy za pomocą szantażu moralnego i najwznioślejszych haseł usiłują zdobyć miejsce dla swojego człowieka w zarządzie Agory. W tym celu wycierają sobie usta „wolnością”, „autonomią”, „standardami dziennikarskimi”, do walki zaprzęgają nawet swoją najważniejszą wunderwaffe, czyli Michnika. Tymczasem z perspektywy czasu już wiemy, do czego służyły im wspomniane idee, co znaczyła dla nich walka o „wolne media”. O pieniądze. W tym m.in. o 12-miesięczne odprawy i 12-miesięczny okres wypowiedzenia. Tyle były warte ich slogany. Jeszcze ciekawszy jest wątek tego, do czego – poza kwestiami finansowymi – ma im służyć „niezależność”. W pewnym momencie dziennikarze „GW” wprost mówią o tym, że są całe grupy zadaniowanych „dziennikarzy”, tropiących określone ofiary (mowa akurat o Obajtku). Tymczasem, jak wynika z taśm, działania zarządu spółki, której „GW” jest elementem, przeszkadzają im w wykonywaniu tej „misji”. Widać tu wyraźnie, jak rozumieją „wolność mediów” najważniejsi dziennikarze „GW”. Ta ich niezależność to tak naprawdę możliwość dalszych akcji stricte politycznych, mając za nic nawet regulacje samej korpo i zasady rynkowe, realizacji zleceń wyznaczonych im przez PO. Oni faktycznie chcą być autonomiczni, ale tylko po to, żeby jeszcze lepiej służyć swoim politycznym patronom. W tym aspekcie można powiedzieć, że „GW” się udało. Pozostała naprawdę „niezależnym” biuletynem partyjnym PO.