Zwycięstwo choćby połowiczne Ukrainy rodzi bowiem liczne obawy, zwłaszcza Berlina i Paryża, które trudno rozwiać jedną spektakularną pielgrzymką do Kijowa, tym bardziej że odbytą dobre trzy miesiące po terminie. Przyjęcie bowiem Ukrainy do europejskiej wspólnoty może spowodować wywrócenie dotychczasowego układu sił między starą a nową Unią. Trudniej przyszłoby przepychać fanaberie lewactwa, już dziś krytykowane w młodszej części Europy. W dodatku akces Ukrainy nie osłabiłby, lecz przeciwnie – wzmocnił idę Międzymorza, już dziś zaburzającą sen wyznawcom modelu karolińskiego. A już prawdziwym horrorem dla Wschodu i Zachodu jest wizja coraz bliższego związku Polski i Ukrainy, niezależnie od przyjętego ostatecznie kształtu. Nasze dwa kraje razem to demograficzny potencjał równy ponad połowie wyludniającej się Rosji. W takiej powiększonej Wspólnocie Niemcy nie byłyby nawet pierwszymi wśród równych. Niewątpliwie nadchodzi czas geopolitycznych przewartościowań, i to niezależnie od przyszłej roli Chin.
Odżywają więc stare koncepcje. Osobiście przywiązany jestem do ostatniego aktywnego pomysłu I Rzeczypospolitej – układu w Jaworowie, zawartego przez Jana Sobieskiego z ambasadorem Ludwika XIV. Pomysł zakładał ponadreligijny sojusz katolickiej Polski i Francji z protestancką Szwecją i muzułmańską Turcją. Cel by jasny – osłabić Habsburgów, zlikwidować agresywne Prusy i zapobiec uchwyceniu europejskich przyczółków przez Rosję Romanowów – Narwy i Azowa! Gdybyż wtedy się udało! Nie byłoby wprawdzie Wiktorii Wiedeńskiej, ale przede wszystkim rozbiorów. W dzisiejszych czasach powrót do Jaworowa to tworzenie „sojuszu zapasowego” z aktywnych graczy spoza Unii. Taka oś – Londyn, Warszawa, Stambuł, Kijów – przy mocnym wsparciu Stanów Zjednoczonych może okazać się tworem trwalszym niż Święte Przymierze, a dla Polaków i innych narodów Trójmorza po prostu zbawieniem.