Europejscy konserwatyści muszą sobie uświadomić, że bez chrześcijaństwa nie obronią ani tradycji, ani wolności swoich państw. Dowodem na tę tezę są przemiany, które dziś obserwujemy w UE. Konsekwentny i – co ważniejsze – skuteczny sprzeciw wobec zamysłów neokolonialnych zakusów stawiają tylko te państwa, których przywódcy odwołują się do chrześcijaństwa. Jak pokazuje nam węgierski przykład, walka o wolność, suwerenność Polski nie jest możliwa bez chrześcijaństwa i przywiązania do wartości tej religii.
Jeśli zatem politycy chcą skutecznie bronić swoich państw przed neokolonialnymi zakusami Brukseli (co w praktyce coraz częściej oznacza walkę z dążeniami Berlina), nie mogą lekceważyć nauczania Kościoła katolickiego. Powinni zaangażować się w obronę rodziny oraz w walkę o istnienie społecznych i religijnych instytucji opartych na katolickiej doktrynie. Nie będzie to łatwe – zwłaszcza że dużo bezpieczniej jest dziś stać po stronie konserwatyzmu w wersji light, który unika ostrych sporów z dominującym paradygmatem liberalnym poprzez, przykładowo, rezygnację z obrony życia czy tradycyjnego małżeństwa. Tyle że konserwatyzm light to nic innego, jak porażka konserwatyzmu rozciągnięta w czasie. Bowiem przekaz kulturowy, jaki otrzymujemy od próbujących nas skolonizować politycznie i mentalnie przedstawicieli Zachodu, jest pakietem całościowym. Nasze ustępstwa osłabiają więc tylko nas samych, nie zadowalając jednocześnie naszych przeciwników, którzy będą kontynuowali swoją wojnę kulturową aż do osiągnięcia pełnej dominacji w każdej z dziedzin ludzkiego życia.
Bez rodziny nie ma patriotyzmu
Ideologiczny pakiet postępowców zawiera nie tylko konkretną wizję polityczną (państwa ukształtowanego wedle liberalnych zasad, od których nikt nie może odstępować), ale także doktrynę religijną (wedle której człowiek jest miarą wszechrzeczy, a jego samowola jest najwyższą wartością), a także antropologię (jesteśmy tylko zwierzętami i jak zwierzęta powinniśmy być traktowani). Wizja ta, co widać na pierwszy rzut oka, jest całkowicie sprzeczna z chrześcijaństwem i dlatego Kościół (oraz wspólnoty chrześcijańskie zdolne jeszcze sprzeciwić się temu nowemu molochowi) pozostaje głównym przeciwnikiem neoliberalnych kolonizatorów.
Coraz bardziej widać to po ogłaszanych i wymuszanych na państwach wspólnoty europejskiej rozwiązaniach prawnych czy finansowych – tworzonych przez unijną biurokrację.
Promowana ideologia gender ma niszczyć rodziny (które są fałszywie przedstawiane jako oparte na stereotypach kulturowych czy presji społecznej), rozmywać biologiczne różnice między kobietami a mężczyznami i doprowadzać do sytuacji, w której dzieci wychowują się poza kontekstem normalnej rodziny. A to oznacza, że młodzi ludzie nie będą już mieli punktu odniesienia, który pozwoli im zrozumieć, czym jest patriotyzm i ojczyzna. Samo słowo „ojcowizna" odsyła nas przecież do ojca i miłości dzieci do rodziców. Jeśli ojca nie ma, a rodzina jest przedstawiana jako źródło opresji, to nie ma także ojczyzny oraz nie istnieją zobowiązania wobec niej.
Antropologia i polityka
Inne skutki ma przyjęta przez postępowego molocha antropologia. Otóż, jeśli uznamy, że wszyscy jesteśmy tylko zwierzętami, to kultura (taka, jaką sobie wymyślimy) staje się jedynie narzędziem tresury, a nie prawdziwego wychowania. Za jej pośrednictwem mamy wytresować identyczne, jednakowo posłuszne, minimalnie od siebie się różniące jednostki, które będą wytrwałymi konsumentami dóbr i idei im przekazywanych. Samodzielne myślenie, analizowanie informacji, wybieranie niezgodne z instrukcjami treserów ma być zakazane i uniemożliwione. Osiągnięte zostanie to poprzez proces szkolnej i uniwersyteckiej tresury, która zamiast wychowywać, uczyć wyciągania samodzielnych wniosków, przekazywać będzie jedynie techniczne umiejętności.
Prawdziwe wychowanie – zakorzenione w tradycji klasycznej – zawsze było inne. Miało wychować świadome jednostki, wolne, ale też zdolne do decyzji wymagających poświęcenia (a nie tylko do wyboru, co mamy obecnie konsumować) i realnie różniące się od siebie. Wychowanie klasyczne zawsze brało też pod uwagę, że nie jesteśmy zwierzętami, ale ludźmi i jako tacy różnimy się od siebie, nie tylko cechami charakteru, ale także narodowością, która zmienia nasze postrzeganie pewnych elementów rzeczywistości czy działanie. Do takiego wychowania, opartego na antropologii chrześcijańskiej trzeba wrócić. Drobne korekty programów tu nie wystarczą. Konieczna jest kontrrewolucja edukacyjna i polityczna. Inaczej jednakowi konsumenci zbudują swoje monokultury i połączą je w jeden zwarty organizm europejskiego molocha.
Źródła sukcesu Orbána
Teoretyczne rozważania na temat natury władzy europejskiej potwierdza nam dziś praktyka. Konsekwentny i – co ważniejsze – skuteczny sprzeciw wobec zamysłów neokolonialnych zakusów stawiają tylko te państwa, których przywódcy odwołują się do chrześcijaństwa. I to nie w wersji intelektualnych rozważań, ale do chrześcijaństwa rozumianego jako osobista relacja z Chrystusem, która zobowiązuje do konkretnych wyborów.
Viktor Orbán i Fidesz to najlepszy tego przykład. W głęboko zlaicyzowanym państwie do władzy doszedł konsekwentny chrześcijanin, który sam o sobie mówi, że granicą jego działań jest „bojaźń Boża", który decyzje podejmuje często podczas rekolekcji i do tego nie obawia się mówić o Bogu także w wypowiedziach publicznych. Tak wyposażony decyduje się na działania głęboko reformujące sytuację wewnętrzną i zewnętrzną swojego kraju. Unia dostaje szału, ale on ma zaplecze, które pozwala mu przetrwać.
I jeśli w Polsce chcemy przeprowadzić podobną do węgierskiej rewolucję, to musimy – także w polityce – powrócić do chrześcijaństwa i jego prawdy uczynić podstawą myślenia i działania politycznego. To jedyna droga do zbudowania silnego, samodzielnego i suwerennego państwa. Inne drogi doprowadzą nas, co najwyżej, do zbudowania cepelii na licencji Berlina...
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Tomasz P. Terlikowski