W niedzielę odbyła się druga tura wyborów do izby niższej parlamentu Francji – Zgromadzenia Narodowego. To, co się stało – wielki spadek popularności partii Emmanuela Macrona i utrata większości parlamentarnej, oraz sukces skrajnych ugrupowań: lewicowej koalicji Nupes Jeana-Luca Melenchona (drugi wynik), Zjednoczenia Narodowego Marine Le Pen (trzeci) – dowodzi, w moim przekonaniu, dwóch rzeczy.
Po pierwsze, Francja stoi przed najpoważniejszym kryzysem parlamentarnym V Republiki, bo dziś nie wiadomo, jak będzie rządził Macron, nie mając wsparcia w izbie niższej. Już powszechne są głosy, że Francja staje się państwem „niezarządzalnym”. Po drugie, najpewniej w obliczu sporego chaosu, jaki zapowiada się w Zgromadzeniu Narodowym, francuska debata publiczna przeniesie się na ulicę. I to w jeszcze większym stopniu, niż działo się to podczas pierwszej kadencji obecnego prezydenta Francji. Bo przecież ruch żółtych kamizelek i wywołane przez niego zamieszki niemal zatrzymały życie codzienne nad Sekwaną i Loarą, a działały przecież jeszcze przed wywołanym przez Putina energetycznym i finansowym kryzysem. To co będzie teraz? Co jak co, ale tradycje rewolucyjne ma Francja naprawdę bogate.