Jeżeli komuś wydawało się, że wojna na Ukrainie wywołana przez Rosję zatrzyma unijne szaleństwo Fit for 55 i tzw. polityki klimatycznej, której strategicznym celem jest zwiększenie politycznej kontroli Niemiec i ich sojuszników nad Europą, ten jest w błędzie.
W zeszłym tygodniu Frans Timmermans poinformował, że wojna na Ukrainie nie może spowodować odłożenia w czasie celów klimatycznych Unii Europejskiej. Ta z pozoru niewinna informacja ma bardzo poważne konsekwencje. Jest jasną wskazówką, jak należy rozumieć stanowisko Niemiec i Holandii oraz innych najbardziej wpływowych państw UE w sprawie sankcji dotyczących rosyjskiej ropy oraz rosyjskiego gazu. Jeżeli bowiem Unia Europejska zamierza dalej brnąć w szaleństwo Fit For 55, nie może pozwolić sobie na rezygnację z zakupów rosyjskiego gazu. Nie może tego zrobić z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że rezygnacja ta spowodowałaby, iż niemiecka gospodarka nie będzie dysponować paliwem koniecznym do przeprowadzenia na własnym rynku procesu transformacji energetycznej, w tym nie tylko rezygnacji z energetyki nuklearnej, ale również węglowej. Gaz w Niemczech zużywany jest na cele energetyczne, ciepłownicze oraz przemysłowe. Zwłaszcza cele energetyczne powodują wielką konsumpcję tego surowca. Nord Stream oraz Nord Stream 2 mają w sumie tłoczyć do Niemiec około 100 mld m³ gazu rocznie na niemieckie potrzeby. Ale własne niemieckie zużycie to tylko część pomysłu.
Dla Niemiec równie ważna w dalekosiężnych planach jest nadwyżka gazu, służąca do dystrybucji jej do państw Unii, które z powodu unijnej polityki klimatycznej muszą zastąpić dotychczasowe instalacje węglowe właśnie gazowymi. Brak odpowiedniej ilości tego paliwa płynącej w stały sposób przez najbliższe lata spowodowałby, że państwa, które nie są bezpośrednio podłączone do rosyjskiego systemu gazowego, musiałyby szukać alternatywnych rozwiązań. A to oznaczałoby, że pieniądze za gaz, które według oryginalnego planu miały płynąć do Niemców, płynęłyby w zupełnie inne miejsca. W tym takie, które z punktu widzenia niemieckich planów politycznych byłyby kompletnie bezsensowne. Na przykład do amerykańskich dystrybutorów i wytwórców gazu skroplonego wysyłanego do Europy tankowcami. Zastąpienie Niemiec jako dystrybutora rosyjskiego gazu, który służyć ma w europejsko-niemieckiej koncepcji jako paliwo przejściowe w ramach wieloletniego planu europejskiej transformacji energetycznej, innym państwem lub państwami nie wchodzi w grę. Bo cały pomysł tej transformacji pomyślany jest nie tylko jako proces gospodarczy, w ramach którego miliardy euro transferowane będą z unijnych gospodarek do Niemiec, ale też jako proces polityczny. Polityka klimatyczna jest narzędziem, za pomocą którego europejski ośrodek decyzyjny będzie sprawował kontrolę nad innymi państwami UE. Bez stałej infrastruktury gazowej zakotwiczonej w Niemczech i opartej o odpowiednio nisko zdefiniowane ceny tego surowca dla Niemiec nie da się prowadzić takiej polityki. To właśnie miał na myśli niemiecki kanclerz Olaf Scholz, kiedy kilka dni przed rozpoczęciem najazdu Rosji na Ukrainę odwiedził w Moskwie Putina i roztaczał przed światem wizję gospodarczej i energetycznej współpracy Rosji i Niemiec, bez której planeta zginie, bo „zmiany klimatyczne wywołane działalnością człowieka będą mogły być powstrzymane tylko jeśli będziemy współpracować”. A skoro tak, to niezależnie od tego, ile bomb kacapska zaraza zrzuci na głowy zwykłych ludzi, ten szalony imperialny biznes klimatyczny będzie się kręcił i nikt z jego organizatorów na żadne gazowe sankcje dla Rosji się nie zgodzi.