Przez ponad dwadzieścia lat III Rzeczypospolitej Polacy są niemal kompletnie bezradni wobec własnego państwa. Brakuje im przekonania, że reprezentuje ono interesy obywateli i działa dla ich dobra.
Z jednej strony powstało mnóstwo biurokratycznych i korupcjogennych obciążeń, które skutecznie hamują aktywność obywatelską, także w dziedzinie gospodarki. Z drugiej – nie potrafimy korzystać z instrumentów, jakie daje nam państwo, do prowadzenia efektywnej polityki społeczno-gospodarczej. Wpływ na tę sytuację ma także brak zdrowej, socjaldemokratycznej formacji politycznej innej niż wyrosła na bazie postkomunizmu.
Korzenie polskiej lewicy
Niedawno na łamach „Gazety Polskiej Codziennie" redaktor Jakub Pilarek opublikował artykuł „Okiem konserwatysty: socjalizm nie gryzie". Tekst ważny, bo z jednej strony ukazuje lewicową tożsamość znacznej części pierwszej Solidarności, świadomie później wypartą przez elity poopozycyjne. Z drugiej zaś, artykuł wskazuje właśnie na kłopoty z etatyzmem i socjaldemokracją, jakie stały się udziałem pokoleń Polaków funkcjonujących już w III RP. Jak zauważa autor przywołanego felietonu, „nie ma żadnej oczywistej sprzeczności logicznej między postulowaniem państwa opiekuńczego i równoczesnym prowadzeniem konsekwentnej polityki wobec Rosji, wspieraniem wartości chrześcijańskich i opowiadaniem się za dekomunizacją i lustracją. Tym bardziej że w Polsce istnieje tradycja patriotycznego socjalizmu – tradycja piłsudczykowskiego PPS-u".
Pozwolę sobie na kilka uwag wynikłych z obserwacji poczynionych „okiem socjaldemokraty", dotyczących tak zarysowanych problemów.
Przede wszystkim, co oczywiste, problem niepostkomunistycznej socjaldemokracji jest u nas wynikiem historycznych zaszłości, których konsekwencje ciągną się przez dziesięciolecia. Warto tu jednak doprecyzować, że Polska Partia Socjalistyczna nie była partią „piłsudczykowską", lecz przede wszystkim formacją demokratyczną, antykomunistyczną i patriotyczną (choć oczywiście antyendecką): jak większość międzywojennej polskiej lewicy. To do jej dziedzictwa odwoływali się i odwołują ludzie tak przecież różni, jak Jan Józef Lipski, Joanna i Andrzej Gwiazdowie, Ryszard Bugaj. To właśnie część tej lewicy była określana mianem „inteligencji żoliborskiej", środowiska o mocnym rysie spółdzielczym. Warto tu wspomnieć, że ojciec Jadwigi Kaczyńskiej, Aleksander Jasiewicz, był jednym z projektantów Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, założonej w 1921 r. z inicjatywy PPS-u. Polska przedwojenna spółdzielczość, patologicznie zdeformowana przez PRL, miała bowiem na ogół pepeesowską tożsamość. I tu bardzo ważna kwestia. Historia autentycznej, rodzimej lewicy biegnie dwoma nurtami, nierzadko się uzupełniającymi: jeden wiąże się z budową państwa (II Rzeczypospolitej) i etatyzmem, drugi z samoorganizacją i samopomocą społeczną, czyli, m.in. spółdzielczością.
Etatyzm vs neoliberalizm
Na początku drugiego dziesięciolecia XXI w. znajdujemy się w zupełnie odmiennych warunkach społecznych, gospodarczych i politycznych. Polskie państwo, formalnie niepodległe, ma znaczne problemy z własną podmiotowością. Najlepiej to widać właśnie na gruncie gospodarczym, gdzie idące w dziesięciolecia uzależnienie od sowieckiego imperium i absurdalnie centralistycznych założeń gospodarczych płynących z Rosji wiązało się ze zniewoleniem społecznym, złamaniem kręgosłupa aktywności obywatelskiej.
W III RP z jednej skrajności przeszliśmy w drugą: elity potraktowały wypracowany jednak w PRL-u dużym kosztem społecznym majątek narodowy jako zbędny bagaż czy ściślej – okazję do krótkoterminowych zysków dla nowo powstającej oligarchii. Z pomocą przyszła neoliberalna ideologia, z takim powodzeniem głoszona przez całe lata 90. zarówno przez byłych aparatczyków, jak i ludzi związanych niegdyś z opozycją. Rynek zawsze ma rację – ogłoszono. Ale rynek w polskich realiach oznaczał po prostu zagraniczny kapitał, uwłaszczoną nomenklaturę i nowobogackich właścicieli biznesu, w tym mediów, a także wyprzedaż na pniu całych gałęzi gospodarki, które należało reformować, nie unicestwiać. W tych warunkach niepodległość III RP – co w czasach kryzysu widzimy już jak na dłoni – okazała się hasłem mocno na wyrost.
To, że etatyzm jest przydatny, poświadczają przykłady większości cywilizowanych europejskich krajów, na czele z Niemcami, którzy jako państwo bardzo pilnują choćby strategicznego znaczenia swojego przemysłu. Co interesujące, to właśnie w Niemczech bardzo popularne są socjaldemokratyczne w gruncie rzeczy rozwiązania na rzecz pracowników, choćby takie jak akcjonariat pracowniczy. To jest także element prawdziwej „społecznej gospodarki rynkowej", która w naszych warunkach jest wyłącznie pustosłowiem.
Wartość rozwiązań etatystycznych (niekoniecznie od razu socjaldemokratycznych) pokazuje także od dobrych kilku lat przykład Węgier: jest to jeszcze jeden ważny dowód na to, że wbrew neoliberalnej ideologii państwo ma prawo i obowiązek prowadzić aktywną politykę społeczno-gospodarczą w interesie własnych obywateli i swojej suwerenności/tożsamości. Inaczej wcale nie otrzymuje w prezencie mitycznego „wolnego rynku" (równie prawdziwego jak wyobrażony „idealny komunizm"), ale pada ofiarą silniejszych graczy: bogatszych państw i międzynarodowych korporacji, które pospołu prowadzą politykę neokolonialną.
Rzeczpospolita jak folwark
Na co zatem Polsce socjaldemokracja i prospołeczni/propaństwowi konserwatyści? Przydaliby się, żeby przypominać tych kilka prostych prawd, nie tylko w interesie najuboższych. Przydałby się także nowy, spółdzielczy nurt lewicy, właśnie w duchu „inteligencji żoliborskiej". W zdrowym państwie gra polityczna i społeczna toczy się między wieloma podmiotami, bo dzięki temu możliwe jest wypracowanie konsensusu o szerszym charakterze.
W III RP od lat realizowane są tylko interesy oligarchii. Takie elity zawsze będą dbały o Polskę, jak dba się o średnio dochodowy, pogardzany folwark, objęty w zarządzanie: zapewnią swoim protektorom tanią siłę roboczą, oddadzą do dyspozycji najcenniejsze dobra, sobie zapewnią dostatnie życie w podmiejskich willach i konta zabezpieczające starość. I formalnie ciągle będzie tu się mówiło po polsku i zapewne przetrwają czas jakiś granice. Ale w tym tempie wyprzedaży, rosnącego rozwarstwienia społecznego, drenażu „polskojęzycznych zasobów ludzkich" będziemy mieli nad Wisłą kraj wydmuszkę, z kulturą narodową sprowadzoną do spektakli z różowymi balonikami. Takiego losu obawiał się dla Węgier premier Viktor Orbán. I dlatego jego państwo powiedziało: „dość". Ale oprócz woli politycznej potrzebna jest wola społeczna i zmiana nawyków myślenia. Albo skończymy z neoliberalnymi fetyszami, które zastąpiły w Polsce komunistyczne mrzonki i odzyskamy zdolność do bardziej refleksyjnego postępowania, albo nigdy nie wybijemy się... choćby na demograficzny wyż.
Autor jest publicystą „Nowego Obywatela", portali Plac Wolności i Deon.pl
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Krzysztof Wołodźko