Dziś, gdy na Ukrainie toczy się otwarta wojna, dokładnie widać przydatność nie tylko jednostek o profilu podobnym do WOT, lecz także ad hoc organizowanych oddziałów samoobrony obywatelskiej.
Symbolicznym rozbroicielem Polski stał się mój dawny znajomy, psychiatra z wykształcenia, Bogdan Klich, który z sobie tylko znanych powodów pewnego dnia został ministrem obrony narodowej. W czasie jego kadencji zginęła największa liczba generałów od czasów II wojny światowej, a on sam wsławił się ostatecznym zniesieniem powszechnego obowiązku obrony – czyli obowiązkowego poboru do wojska, który sprawiał, że chłopcy szybko stawali się mężczyznami. Nie o Bogdanie Klichu chcę jednak teraz napisać, lecz o koncepcji zupełnie z myśleniem dzisiejszego senatora Klicha stojącej w kolizji: o Wojskach Obrony Terytorialnej. WOT, już w momencie swojego poczęcia, stały się solą w oku wszystkich, którzy uważali wydatki na uzbrojenie kraju za anachronizm i marnotrawienie publicznego grosza, wszak wojen po prostu miało już nie być. Opozycja polityczna – ta w Polsce ma wyjątkowego pecha, zwłaszcza do przewidywania najbliższej przyszłości – rychło ochrzciła WOT jako „prywatną armię Antoniego Macierewicza”. Co bardziej pomysłowi i strachliwi głosili nawet, że jest to zalążek przyszłego totalitaryzmu, bowiem te wojska mogą zostać użyte do tłumienia politycznej opozycji wobec rządu, w którym Macierewicz pełnił analogiczną do Klicha funkcję.
„Analitycy” PO i okolic zapowiadali, że armia powinna być coraz mniejsza, stanowi bowiem niepotrzebne obciążenie dla budżetu, a jej funkcja – w wypadku kraju takiego jak Polska, który należy do NATO i Unii Europejskiej – jest li tylko dekoracyjna, obronią nas bowiem międzynarodowe sojusze, a wojny klasycznej i tak przecież nie będzie. Dziś nawet średnio rozgarnięty licealista migiem zrozumiał, że brak silnej armii stanowi wyraźną zachętę do wywierania brutalnej presji, a nawet otwartego ataku dla państw rozbójniczych, wśród których najgroźniejsze – Rosja – jest przypadkowo naszym sąsiadem.
Krytyka WOT od początku była dwutorowa. Z jednej strony politycy wieszczyli, że jest to formacja zbrojna, która zostanie wykorzystana przez PiS do tłumienia w Polsce demokracji, z drugiej strony rozlegały się głosy generałów (najczęściej sympatyzujących z PO), którzy twierdzili, że taka formacja na pewno nie sprawdzi się na współczesnym polu walki. Generał Skrzypczak grzmiał, że metody szkoleniowe WOT są niewystarczające, a sama formacja upolityczniona; gen. Różański był mniej dyplomatyczny i wieszczył, że „projekt WOT ma wiele wad i w szerszym wymiarze jest nieperspektywiczny”. Wtórował im szogun Komorowskiego – generał Koziej – głosząc, że WOT powinien być formacją mobilizowaną jedynie na czas konfliktu wojennego i nie ma większej przydatności w czasie pokoju, a imć gen. Pacek podważał sensowność tworzenia WOT, mówiąc, że program szkoleniowy tej formacji absolutnie nie nadaje się do zastosowania i nie może przynieść dobrego wyszkolenia jej żołnierzy. Tak więc „prywatna armia Macierewicza” miała jak najgorszą prasę (liberalną i lewicową), wedle której wydawanie pieniędzy na armię jest marnotrawstwem, a finansowanie WOT to już absolutna fanaberia „potrząsających szabelką” polityków PiS.
Nie trzeba było jednak upływu dekady, aby okazało się, że czasy zmieniły się na tyle, iż każdy, kto potrafi obsługiwać broń i karnie się zachowywać, jest na wagę złota, zwłaszcza dla państwa tak rozbrojonego jak Polska.
Stworzone w styczniu 2017 roku WOT rychło potwierdziły swoją przydatność nie tylko w momentach, gdy na Polskę spadały rozmaite klęski żywiołowe. Żołnierze WOT okazali się bardzo skuteczni i potrzebni w czasie jesiennego kryzysu granicznego, gdy z Białorusi dyktator nasyłał do naszego kraju – przez zieloną granicę – rozmaitych amatorów łatwych dochodów socjalnych, szczególnie rekrutujących się z Afryki i Bliskiego Wschodu.
Dziś, gdy na Ukrainie toczy się otwarta wojna, dokładnie widać przydatność nie tylko jednostek o profilu podobnym do WOT, lecz także ad hoc organizowanych oddziałów samoobrony obywatelskiej. Takie nieregularne formacje sprawiają sporo kłopotów kolumnom armii rosyjskiej i stanowią istotny punkt oporu. Nie jestem fachowcem od wojskowości, ale – w świetle wydarzeń z ostatnich tygodni – wyraźnie widać, że czas najwyższy wrócić do armii o rozmiarach przekraczających 300 tys. żołnierzy. Z armią jednak jest podobnie jak z górnictwem. Stosunkowo łatwo likwiduje się i kopalnie, i jednostki wojskowe, o wiele trudniej jest je później odtworzyć.
Fachowcy twierdzili także, że formacje takie jak WOT – na współczesnym polu walki – mogą prowadzić do większych strat w ludziach, bowiem profesjonalna armia, napotkawszy takie oddziały jak WOT – użyje wyrafinowanej techniki, aby przetrzebić szeregi obrońców. Świeże doświadczenia ukraińskie pokazują jednak, że z tą „techniką” różnie bywa, a przykład oporu i walki udziela się szeroko i cementuje morale obrońców. Siły takie jak WOT, składające się z ludzi doskonale znających swój teren, mogą naprawdę uprzykrzyć żywot armii najeźdźcy.