W ostatnich latach o rocznicach powstania Komitetu Obrony Demokracji mało kto pamiętał, dlatego huczne obchody z udziałem Donalda Tuska były dla wielu osób zaskoczeniem. Nie mniejszym niż sam fakt, że KOD w ogóle jeszcze istnieje. Ciekawe, ilu śledzących polską politykę, nawet z ponadprzeciętnym zainteresowaniem, wie, jak nazywa się obecny lider Komitetu Obrony Demokracji? Tusk, opromieniając KOD swoim blaskiem, odwołuje się do wyobrażenia czegoś, czego dawno już nie ma, pokazując przy tym, jak mocno tkwi w roku 2015. Coraz bardziej widać, że zmianę polityczną sprzed sześciu lat uważa on za niezawiniony przez tracących władzę wypadek przy pracy.
To o tyle ważna konstatacja, że pokazuje nam pewną zmianę w sposobie myślenia polityków tej części opozycji. W 2007 r. Platforma wygrała wybory parlamentarne, ponieważ potrafiła w dość zaskakujący sposób zdywersyfikować swój przekaz i przekonać do siebie dwie grupy wyborców o zupełnie sprzecznych potrzebach.
Dla pierwszej i, jak czas pokazał, dominującej frakcji PO sprzed 14 lat była przeciwieństwem PiS. Najpierw tworząc rząd, kwestionujący wszystkie dokonania poprzednika, nawet te, które wcześniej mieściły się w sferze ponadpartyjnego konsensusu, jak choćby tarcza antyrakietowa, a po roku 2015 jako opozycja totalna, jak nazwał to Grzegorz Schetyna.
Istniała też jednak druga grupa wyborców, pamiętająca jeszcze konserwatywne początki PO jako partii zmiany i naprawy państwa, jesienią 2007 r. wciąż licząca na to, że agresywny przekaz to tylko wyborcza retoryka, natomiast w praktyce władzy Platforma będzie „lepszym PiS”, partią sprawniejszą wizerunkowo, lepiej wypadającą w relacjach z Unią Europejską, ale kontynuującą ogólny kierunek kluczowych przemian w państwie. W grupie tej było wielu dziennikarzy, wówczas lub dziś kojarzonych z prawicą (m.in. nieżyjący już, powszechnie i zasłużenie szanowany Maciej Rybiński), i sporo zwykłych wyborców. Część z nich szybko zobaczyła, jak bardzo się w swoich rachubach myliła, inni dali się porwać dominującemu przekazowi i zostali przy Platformie, choć już niekoniecznie po dziś dzień.
Gdy PO została opozycją, z jednej strony realizowała emocjonalne potrzeby wszystkich środowisk, których przedstawiciele wprost sprowadzali swoje marzenia do słów: „by było tak, jak było”, równocześnie jednak niektórzy jej politycy mówili, że do sytuacji sprzed 2015 r. nie ma już w wielu sprawach, głównie socjalnych, powrotu. Wygląda jednak na to, że sam Donald Tusk w takie niuanse bawić się nie zamierza, wychodząc zapewne z założenia, że przed aferą taśmową wszystko było w porządku, więc ujawnione przez „Wprost” nagrania, a później wizerunkowa porażka rządów Ewy Kopacz były jedyną przyczyną porażki, nie zaś zwieńczeniem kilkuletniego procesu narastania niezadowolenia społecznego. Być może zresztą nie obarcza winą nawet Kopacz, skoro jeszcze kilka dni temu było możliwe, że to właśnie była premier, o której niedawno przypomnieliśmy sobie przez koszmarne posmoleńskie zdjęcia, zostanie kandydatką EPL na nową szefową Parlamentu Europejskiego.
Cały dzisiejszy przekaz Tuska, cała jego polityka personalna to powrót do sytuacji sprzed plus minus dziesięciu lat. Kopacz chwilowo nie zostanie drugą frontmenką, znaczące jest jednak, że u boku Donalda Tuska przez cały czas widzimy nie Rafała Trzaskowskiego czy kogokolwiek innego z tzw. młodego pokolenia PO, ale postać tak symboliczną i tak skompromitowaną jak Radosław Sikorski. W kampani z 2007 r. Tusk bardzo dużo mówił o miłości (która miała być dla niego rzeczą w polityce najważniejszą, o czym mówił w swoim exposé z 2007 r.), dziś widzimy jednak, że jest to miłość własna.
Zacząłem te rozważania od rocznicy KOD. Szefem KOD jest dziś pan podpisany na stronie ruchu jako Kuba Karyś i przyznam, że nie mam pojęcia, kto to jest. Nic nie mówią mi też pozostałe nazwiska członków zarządu. To znaczące. Mateusza Kijowskiego kojarzyli przecież wszyscy pomimo tego, że najpierw był on ośmieszany poprzez towarzyszące pojawieniu się ruchu medialne zadęcie, a później stał się raczej symbolem kombinowania, kojarzonym z niepłaconymi alimentami, nienależnymi fakturami i kolejnymi zbiórkami na rzecz własną.
Dziś Kijowskiego na fetę rocznicową nawet nie zaproszono, a przecież widziano w nim drugiego Wałęsę (dziś Tusk znów porównuje KOD do Solidarności). I przyznać trzeba, że w pierwszym okresie potrafił zmobilizować duże grupy społeczne, przez chwilę był rozdającym karty i miejsca na scenie liderom tradycyjnych partii opozycyjnych. Porównania do Wałęsy okazały się tym samym trafione, tyle że w innym, niż chcieliby tego obaj ich bohaterowie, wymiarze – wielki lider okazał się krętaczem.
Rozgoryczenie Kijowskiego jest jednak jak najbardziej zrozumiałe – przecież urodziny KOD to nie bal wszystkich świętych. „KOD zaczął działać pod Trybunałem Konstytucyjnym. Podobno dzisiaj jakaś feta. Kto z fetujących był pod TK w środę, kiedy Julia Przyłębska odbierała Polakom prawa człowieka zapisane w Europejskiej konwencji o prawach człowieka?” – pytał w czwartek założyciel Komitetu Obrony Demokracji na Twitterze, by skonstatować: „Komitet Obrony Demokracji powstał w końcu 2015 jako ruch ulicznego sprzeciwu obywateli i objął setki tysięcy osób. Dzisiaj to salonowa organizacja poklepywania się po plecach i przypinania medali, a ponieważ salony małe i medali niewiele, angażuje nielicznych. Smutno”.
Nie było Kijowskiego, była elita PO (a przecież KOD w jakimś stopniu był inicjatywą mającą partię dyscyplinować, nie autoryzować), byli też sędziowie, którzy w apolityczność od dawna się już nie bawią i tylko członków KOD tak naprawdę tam nie było. I trudno sobie wyobrazić, by to wsparcie ze strony Tuska miało cokolwiek zmienić w tym specyficznym istnieniu-nieistnieniu organizacji, skoro sam lider Platformy ma mniejsze zdolności mobilizacyjne niż Kijowski w jego dobrych czasach, co wykazały niedawne demonstracje przeciwko wymyślonemu polexitowi.
Weekend wniósł do tej opowieści jeszcze jeden, ale równie ważny i symboliczny wątek. Następcą Komitetu Obrony Demokracji w ulicznym wymiarze polityki według wielu miał być Ogólnopolski Strajk Kobiet, a kontynuatorką misji Mateusza Kijowskiego – Marta Lempart. Lempart, z czego mało kto na prawicy zdaje sobie chyba sprawę, bardzo szybko straciła jednak zaufanie olbrzymich grup uczestników protestów, którzy widzą w niej nie symbol społecznego oporu, ale karierowiczkę, rozpaczliwie walczącą o miejsce na liście wyborczej Platformy Obywatelskiej. Filmik, na którym Lempart w imię walki o prawa kobiet przysparza roboty pracownicy sprzątającej siedzibę Prawa i Sprawiedliwości, równocześnie tłumacząc to swoją wyższością i tym, że robi to właśnie w imię jej interesów, jest wizerunkowo kompromitujący. Również dlatego, że nakręca butę i poczucie wyższości tych, którzy, jak Klementyna Suchanow, również w takiej Lempart widzą swoją liderkę, a pracą inną niż uczelniana lub organizacyjna zwyczajnie gardzą.
Same protesty rozmyły się już dawno w mnożeniu postulatów, dodatkowo wewnętrznie podzielił je, jak wszystko w opozycji, spór o postawę wobec PO, w której jedni widzą naturalnego hegemona, wyłączonego spod krytyki, a inni symbol liberalizmu, czyli wroga numer jeden.
Gdyby KOD cokolwiek dziś znaczył, zapewne i jego protesty dzieliłby ten sam spór. Nie ma już powrotu do 2014 r. Płomienne przemowy na spotkaniu niedobitków grupy rekonstrukcyjnej tego nie zmienią.