Wywiad z Donaldem Tuskiem w Wirtualnej Polsce był tylko zwiastunem kłopotów. Lider PO, pytany przez dziennikarza niewykazującego poddańczej pozy o konkrety, poległ z kretesem. Nagle okazało się, że w niemal niczym Tusk nie jest sprawczy i nie ma konkretnych recept.
Dzień później Tusk gnał w terenie zabudowanym 107 km/h. Od tamtej pory zabierał głos już kilka razy, ale słowo „przepraszam” nie przechodziło mu przez gardło, co najwyżej: „jest mi przykro”. Co gorsza, były premier znalazł rzeszę obrońców, którzy w pocie czoła udowadniają, że „nic się nie stało”, albo wskazują na celowość działań policji względem wodza. Ewidentnie Tusk wpadł w wizerunkowy korkociąg – najpierw musiał godzić kwestię obrony granic z żądaniami części elektoratu, dotyczącymi pomocy dla imigrantów. Potem zapadło blisko dwutygodniowe milczenie przewodniczącego PO, przerwane fatalnym wywiadem i znaczącym przekroczeniem prędkości. Trzeba przyznać, że nie jest to udany powrót do polskiej polityki. I chyba sam polityk liczył na lepsze otwarcie, zgodnie z hucznie zapowiadanym „efektem Tuska”.