Od miesięcy trwa selekcja dziennikarzy współpracujących z mediami publicznymi. Niemal hurtowo usuwa się z anteny tych, którzy obecnie lub w przeszłości krytykowali aktualnie rządzących. Rośnie za to grono klakierów Platformy Obywatelskiej i SLD
Nie brakuje instytucji pilnujących standardów etycznych wśród dziennikarzy. Jest Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, jest Rada Etyki Mediów, są też branżowe stowarzyszenia o różnych nazwach. Szczególnie pracowite miesiące ma za sobą zwłaszcza REM, która wydała ostatnio kilka komunikatów. Dziwnym trafem niemal wszystkie dotyczyły dziennikarzy, których określa się mianem prawicowych. Nic to jednak dziwnego, skoro prezydent Bronisław Komorowski wraz z parlamentem w pośpiechu odwołał członków KRRiT, aby w ich miejsce ulokować swoich ludzi. Kierunek działań został więc wyraźnie wyznaczony.
Długa lista nazwisk
Sakiewicz, Reszczyński, Janecki, Sobala – to nazwiska tylko kilku dziennikarzy, którzy w bardziej lub mniej odległym czasie stracili pracę w mediach publicznych. Na Jana Pospieszalskiego wylano nie wiadro, lecz wannę pomyj tylko za to, że w swoich programach porusza tematy ważne dla przeciętnego Kowalskiego. A po filmie „Solidarni 2010” niemal odbierano mu prawo wykonywania zawodu.
– W Polsce pojawiła się dziwna tendencja do dzielenia dziennikarzy na „prawicowych” i „niezależnych”. Różnica polega na tym, że pierwsi mówią lub piszą o problemach wstydliwie niedostrzeganych przez rządzących, a drudzy specjalizują się w krytykowaniu wszystkiego, co robi PiS – mówi jeden z naszych rozmówców.
Na łamach „Gazety Polskiej” wielokrotnie informowaliśmy o przypadkach cenzury w mediach publicznych i usuwaniu niewygodnych dziennikarzy. Tomasz Sakiewicz przestał prowadzić audycję „Trójka po trzeciej”, bo zaprosił do studia
ks. Stanisława Małkowskiego, a co gorsza, pozwolił mu mówić. Komisja Etyki Polskiego Radia skrytykowała również Wojciecha Reszczyńskiego za „Trójkę na poważnie”. Jacek Sobala stracił stanowisko dyrektora programu III Polskiego Radia, bo pokazał się na koncercie upamiętniającym ofiary katastrofy smoleńskiej. Z kolei Stanisław Janecki przestał być wicedyrektorem TVP1, bo na łamach „Faktu” pozytywnie ocenił wyborcze szanse Jarosława Kaczyńskiego.
– Trudno nawet komentować taki ciąg wydarzeń. To konsekwencja obecnego czasu. Przy takiej koalicji medialnej nadejście podobnych decyzji personalnych było sprawą oczywistą – tłumaczy „Gazecie Polskiej” Witold Kołodziejski, były przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, który został odwołany w sierpniu tego roku.
Serial zwolnień był tak długi, że wydawałoby się, iż pozbyto się już wszystkich, którzy mogliby niepotrzebnie patrzeć władzy na ręce. Nic z tego. Pojawiają się już kolejne nazwiska.
REM produkuje oświadczenia
Rada Etyki Mediów kierowana przez Magdalenę Bajer, jest instytucją, o której istnieniu do niedawna wiedzieli nieliczni. W ostatnich miesiącach REM była jednak wyjątkowo aktywna. Niestety, nie zawsze rzetelna w ocenianiu rzetelności dziennikarzy.
Za kuriozalną trzeba uznać sytuację związaną z udziałem Joanny Lichockiej w debacie przed wyborami prezydenckimi. Dziennikarka TVP zadała m.in. dwa pytania, które mogły zakłopotać Bronisława Komorowskiego. Od razu odezwali się obrońcy dobrego nastroju ówczesnego marszałka Sejmu. Jeden z nich zwrócił się do Rady Etyki Mediów. Ta bardzo długo zastanawiała się nad swoim stanowiskiem. Komorowski zdążył złożyć przysięgę i odbyć kilka podroży, a REM milczała. Dopiero w ubiegłym tygodniu „Gazeta Wyborcza” triumfalnie ogłosiła: „Lichocka zachowała się stronniczo podczas debaty”. Wiadomość od razu poszła w eter i była powtarzana do znudzenia.
Wówczas odezwała się Teresa Bochwic, członek REM, która zdementowała, że Rada wydała oświadczenie w sprawie Lichockiej. Okazało się, że to jeden z członków REM napisał list do autora skargi na dziennikarkę TVP.
– W latach 90. kto nie posługiwał się językiem „Gazety Wyborczej”, nie istniał w dyskursie publicznym. Inni byli „brunatni”, „skrajnie prawicowi”, wręcz „niebezpieczni”. Teraz trwa proces usilnego odrestaurowywania tamtego czasu – mówi „Gazecie Polskiej” Jan Dziedziczak, poseł Prawa i Sprawiedliwości oraz członek sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu. – Radosław Sikorski zapowiadał „dorzynanie watahy”. I to się spełnia – dodaje.
Pisząc o REM, nie sposób nie przypomnieć historyjki niezwiązanej z tematem, ale obrazującej sposób pracy instytucji wypowiadającej się o rzetelności innych. Wszyscy pamiętamy katastrofę autokaru pod Berlinem, w której zginęło kilkunastu Polaków. Do Niemiec pojechały rodziny ofiar. REM została powiadomiona, że do jednego z autobusów wsiadł dziennikarz „Faktu” udający krewnego pokrzywdzonych. I natychmiast go potępiła. Później rakiem się z tego wycofywała. Okazało się bowiem, że Rada Etyki Mediów padła ofiarą głupiego żartu, ale ośmieszyła się, bo nie sprawdziła informacji u źródła. A to fundament pracy dziennikarskiej.
Nagonka na prezesa
Skłonności do usuwania niewygodnych dziennikarzy nie są charakterystyczne jedynie dla Warszawy. Ten sam scenariusz powtarzany jest w Poznaniu. Tam kilka miesięcy temu prezesem Radia Merkury został Filip Rdesiński. Wygrał konkurs – i się zaczęło. Nowy prezes nie zdążył jeszcze przejąć władzy w rozgłośni, a „Gazeta Wyborcza” już rozpoczęła cykl artykułów mających podważyć jego autorytet. Jedną z jego zbrodni było publikowanie tekstów na łamach „Gazety Polskiej” i przygotowywanie materiałów dla „Misji specjalnej”.
Od tej pory każda decyzja nowego prezesa budziła histeryczny wrzask. Nie podobało się otaczanie ludźmi, którym ufa. Nie podobały się zmiany w ramówce. Gdy Rdesiński postanowił zawiesić głównego księgowego, od razu pojawiły się komentarze: „Rdesiński przejmuje kasę”. Długimi tygodniami wtórował im Tomasz Naganowski, w radzie nadzorczej Radia Merkury reprezentujący ministra skarbu.
Filip Rdesiński bardzo długo spokojnie przyjmował nawet najbardziej absurdalne zarzuty. W końcu napisał list otwarty do Naganowskiego.
„Od chwili, w której objąłem funkcję Prezesa Zarządu, nie unikał Pan jednoznacznych komentarzy na mój na temat. Krytykował Pan moje decyzje personalne, ekonomiczne i programowe” – napisał Filip Rdesiński. „To, co mnie niepokoi, to fakt, że nie posiada Pan żadnej dokumentacji, która uzasadniałaby Pana krytyczne twierdzenia. Od 21 czerwca br., a więc od momentu powołania nowego Zarządu Radia Merkury S.A., nie zwrócił się Pan ani razu do Prezesa Zarządu o przedłożenie jakiejkolwiek dokumentacji. Nie przeprowadził Pan ze mną ani jednej rozmowy, ani o taką rozmowę nie poprosił” – dodał Rdesiński.
W ostatnich dniach krucjata przeciwko Rdesińskiemu nabrała przyspieszenia. Włączył się minister skarbu państwa, który wystąpił do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji o odwołanie prezesa Radia Merkury.
– Dziwnym trafem stało się to, gdy zebrałem dowody na finansowe nieprawidłowości w działalności poprzedniego zarządu. Być może byłem zbyt dociekliwy – mówi „Gazecie Polskiej” Filip Rdesiński.
Im wolno więcej
Przygotowując się do napisania tej publikacji, w ostatnią niedzielę obejrzeliśmy „Tydzień Jacka Żakowskiego”. Przez kilka minut, bo dłużej się nie dało. Ani to ciekawe, ani śmieszne, a na pewno nie oryginalne, bo formuła jakoś bardzo podobna do programu publicystycznego przez wiele lat obecnego na antenie telewizyjnej Dwójki. Tym razem dyskutowano m.in. o akcji rządu z zamykaniem sklepów z dopalaczami. O dziwo, goście Żakowskiego – dziennikarki „Polityki” i „Gazety Wyborczej” – nie miały wątpliwości, że to działanie pod publiczkę. Gospodarz programu był jednak czujny. Nie pozwolił na zbytnią krytykę Donalda Tuska, popisując się rymowanką „pokaz PiS-owskiego rządzenia, posadź go do więzienia”. Rada Etyki Mediów zapewne nie zauważy tej wypowiedzi.
Podobnie jak występów Tomasza Wołka czy Piotra Stasińskiego w TVN-owskim programie „Loża Prasowa”. Wprawdzie to stacja komercyjna, ale REM pilnuje standardów etycznych wszystkich dziennikarzy. Teoretycznie.
– Nie jest moim zadaniem wyznaczanie zadań Radzie Etyki Mediów, ale trudno szukać obiektywizmu w wypowiedzi Jacka Żakowskiego – mówi poseł Dziedziczak, który krytycznie ocenia obecny skład Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. – Mamy w niej teraz PZPR-owca, PSL-owca i dwóch byłych członków Platformy Obywatelskiej. Tak wygląda odpolitycznienie Rady.
Wspomnieliśmy, że Stanisław Janecki stracił stanowisko w TVP, bo napisał tekst o szansach Jarosława Kaczyńskiego na prezydenturę. Swój program w tej samej telewizji prowadzi natomiast Tomasz Lis, który w trakcie kampanii wyborczej zaprosił do studia innego kandydata, Bronisława Komorowskiego. I był to jedyny gość.
Źródło:
Grzegorz Broński