W zeszłym tygodniu niektórych obserwatorów zaskoczyły działania Senatu, który sesję poświęconą nowelizacji Kodeksu postępowania administracyjnego z własnej inicjatywy zmienił w specyficzny sąd nad polskimi przepisami i naszą historią. W roli oskarżycieli wystąpili przedstawiciele państw trzecich i naczelny rabin RP. W tej sytuacji przedstawiciel rządu znalazł się w pozycji oskarżonego, a samozwańczy i stronniczy sędziowie z izby wyższej po prostu... odebrali mu głos i była to jedyna samodzielna decyzja tego grona, które ograniczyło się do wysłuchania fałszywych argumentów przeciwników zmian w kodeksie. Czy to tylko próba zablokowania nieuczciwej prywatyzacji i wyłudzania mienia bezspadkowego, czy zapowiedź przyjęcia przez opozycję spod znaku Platformy nowego modelu działań, w którym kluczowe ma być wykorzystanie problemów w relacjach z innymi krajami i organizacjami międzynarodowymi?
Obrady Senatu miały miejsce tuż po spotkaniu marszałka Tomasza Grodzkiego z Donaldem Tuskiem, nim jeszcze ten drugi wybrał się na zasłużony po kilku dniach przyjmowania hołdów wypoczynek. Trudno nie przyjąć więc założenia, że ten konfrontacyjny i uzurpatorski (Senat bowiem nie posiada uprawnień do prowadzenia własnej polityki zagranicznej) sposób działania nie został skonsultowany z Tuskiem, a być może nawet przez niego właśnie wymyślony.
Działanie Grodzkiego na pozór wydaje się całkowicie nieracjonalne, ponieważ idzie całkowicie w poprzek społecznych oczekiwań. Większość Polaków chce zamknięcia tematu reprywatyzacji, a ustawa ogranicza ten proces w jego najbardziej wątpliwym aspekcie. Jej najgłośniejsi przeciwnicy swą argumentację opierają na skandalicznym kłamstwie, jakoby nowe prawo było dyskryminujące wobec konkretnej grupy społecznej czy też etnicznej i uderzało w swym założeniu w potomków żydowskich ofiar Holokaustu.
Tymczasem nowe przepisy opierają się na zupełnie innych założeniach, co więcej, nie odbierają nikomu drogi do indywidualnego dochodzenia roszczeń, dając jedynie trochę spokoju lokatorom czy właścicielom mieszkań nabytych kilkadziesiąt lat temu od państwa w często odbudowanych od zera budynkach. Nie jest to element konfliktu politycznego, o czym najlepiej świadczy to, że przeciw próbom zmiany ustawy wybiera się demonstrować pod siedzibę Senatu lewica społeczna wraz z ruchami lokatorskimi.
Blokowanie zmiany uderza więc w Platformę, utrwalając jej wizerunek jako partii całkowicie niewrażliwej społecznie, co szkodzi ewentualnej współpracy z dużą częścią lewicy i równocześnie nie pomaga przecież w zdobyciu sympatii prawicowego elektoratu. Sytuacja nie wygląda więc dla nikogo zbyt obiecująco, trudno jednak zrozumieć, w jaki sposób zmienić ją na korzyść Platformy miałoby działanie Senatu. Nawet jeśli uznać je za element szerszej strategii, która zaczęła niepokojąco rysować się w ostatnich dniach.
Jeszcze w czasie kampanii wyborczej przed wygranymi przez siebie wyborami na stanowisko prezydenta stolicy Rafał Trzaskowski straszył odebraniem unijnych funduszy. Słowa, dziś bardzo często przypominane, padły teoretycznie w kontekście inwestycji miasta stołecznego, jednak ich wydźwięk był o wiele poważniejszy i zostały one odebrane jako ekonomiczny szantaż przedwyborczy. „Na szczęście dzięki naszym staraniom te pieniądze nie przepadają, tylko będą mrożone. W związku z tym jak my wygramy kolejne wybory, to te pieniądze zostaną odmrożone” – mówił wówczas Trzaskowski.
Nie tak dawno, gdy Senat kończył prace nad przyjęciem ustawy ratyfikującej umowę o środkach własnych UE, niezbędną do uzyskania wsparcia z funduszu odbudowy, senatorowie planowali opatrzyć ją bezprecedensową preambułą, zapewniającą europejskich dobroczyńców, że Polska, choć źle rządzona, pieniędzy nie sprzeniewierzy. Do tego samoupokorzenia nie doszło wyłącznie dzięki przypadkowi (lub opamiętaniu się dwóch senatorów), dziś jednak
coraz częściej przedstawiciele opozycji sugerują, że środki dostaniemy na szarym końcu lub nie dostaniemy ich wcale. Czyżby więc wizja Trzaskowskiego miała spełnić się, o ironio, właśnie wtedy, gdy jej realizacja posłużyć by miała zainstalowaniu u władzy Tuska, który do jej zdobycia potrzebuje pokonania nie tylko Jarosława Kaczyńskiego, lecz także Rafała Trzaskowskiego właśnie?
Niektórzy z komentatorów sugerują, że niedawny „król Europy” byłby gotów użyć swoich znajomości, by doprowadzić do wstrzymania wypłat pod byle pretekstem. Podobne kłopoty już mają przecież Węgrzy, a unijni biurokraci wciąż głowią się nad papierami przysłanymi przez polski rząd. Decyzji zaś jak nie było, tak nie ma. Czy jednak rachuba, według której sama utrata środków może przyczynić się do upadku w pierwszej kolejności wielkich programów PiS, a później samego rządu, nie jest fałszywa? Rola Tuska i PO w takiej operacji byłaby tak jednoznaczna, że trudno, by przełożyła się na jej większe poparcie, a PiS uzyskałoby narzędzie do konsolidacji własnego elektoratu.
Być może chodzi o powtórzenie operacji z 2005 r., gdy przez intrygę lidera PO i Romana Giertycha udało się Platformie wepchać PiS do koalicji, będącej nie do przyjęcia dla ówczesnego elektoratu. Otwarta wojna z Brukselą mogłaby wzmocnić nastroje eurosceptyczne, potwierdziłaby narrację Solidarnej Polski, a być może otworzyła pole do bliższej współpracy z Konfederacją. Czy jednak coś, co było politycznym samobójstwem w 2005 r. i kolejnych latach, jest nim również dziś? To mocno wątpliwe, ponieważ jesteśmy już inną Polską w innej Unii i tylko najwyraźniej Donald Tusk pozostał ten sam.
Zachowanie PO, która w każdym sporze (dodajmy tu jeszcze konflikt wokół TVN) staje po stronie zagranicy, wydaje się tym bardziej niezrozumiałe, że ma miejsce w chwili, gdy większość sondaży daje opozycji duże szanse na wygranie wyborów. Powyborczy scenariusz rysuje się niepokojąco dla obu stron, ponieważ w przyszłym Sejmie spodziewać się można najbardziej licznej reprezentacji PiS, niemającej większości koniecznej do utworzenia rządu z pałającą żądzą rewanżu, lecz poza tym skłóconą i pozbawioną spójnego programu opozycją. Przy analizie przyszłych scenariuszy nikt nie zwraca uwagi, że po kolejnych wyborach kandydata na premiera wskazywać będzie urzędujący jeszcze prezydent Andrzej Duda i jest niemal pewne, że zgodnie z tradycją będzie to osoba wywodząca się z partii, która zdobędzie największą liczbę głosów. Niemal na pewno będzie to Prawo i Sprawiedliwość, co otworzy drogę do trudnych, lecz bynajmniej nie skazanych na absolutną porażkę negocjacji, w których wszystko zależeć będzie od liczby brakujących głosów. Jeśli nie uda się ich zebrać, czeka nas mało stabilny i rozrywany wewnętrznymi konfliktami rząd, tworzony przez dzisiejszą opozycję.
Czy przy potencjalnych zagrożeniach na poziomie międzynarodowym Prawo i Sprawiedliwość może odwrócić niekorzystne dla siebie tendencje w polityce krajowej? Sprzyjają temu wszystkie potencjalne i opisane przeze mnie również w poprzednich tekstach konflikty, wywołane przez powrót Donalda Tuska. To jednak może nie wystarczyć. Partia Jarosława Kaczyńskiego musi odzyskać przynajmniej część internetu, który dziś stał się terenem utraconym. Pokazuje to choćby Twitter, gdzie duża część niedawnych sympatyków, choć wciąż nie ufa personalnie politykom opozycji, od
niedawna skłonna jest wierzyć niemal każdej suflowanej przez nią antyrządowej narracji, zarówno w sprawach gospodarki, jak i zdrowia, przyjmując jej diagnozy, choć – co wciąż daje nadzieję – nie recepty. Znaczące było zestawienie dwóch tekstów, jakie ukazały się w poniedziałkowej „Codziennej”. Obfitej relacji ze zlotu klubów „Gazety Polskiej” towarzyszył krótki komentarz Bartosza Bartczaka na temat niedocenianej mocy memów.
Krótki, błyskotliwy lub przynajmniej sprytnie błyskotliwość udający internetowy przekaz stał się w ostatnich latach najlepszą drogą do serca i umysłu zabieganego i ogłuszonego ilością informacji wyborcy. Partiami memów stały się po dwóch stronach politycznej sceny Razem i Konfederacja, PiS jednak zupełnie oddał tu pole, ograniczając się do oficjalnych infografik i oddolnych inicjatyw, często na poziomie odrzucającym osoby nieprzekonane.
A przecież rok 2015 pokazał, że nie musi tak być. Pytanie, gdzie są ówcześni doradcy i spindoktorzy, kiedy ich potrzeba, brzmi coraz bardziej rozpaczliwie już od kilku lat. Dla uzyskania poparcia, które pozwoli wygrać kolejne wybory, konieczne jest i utrzymanie mobilizacji najwierniejszych wyborców, i odzyskanie większości osób, które z różnych powodów straciły zaufanie do władzy (tu obok walki z nepotyzmem ważne będzie skierowanie przekazu do rolników i mieszkańców mniejszych ośrodków), jak i zdobycie zupełnie nowych głosów w grupach, które dziś zostały porwane przez antyestetykę „ośmiu gwiazdek”, którą próbuje zdyskontować Tusk.
Zadanie trudne, ale rozpoznanie i uznanie tej potrzeby przez polityków obozu rządzącego i sympatyzujących z nimi konserwatywnych publicystów jest warunkiem niezbędnym dla przyszłego sukcesu.