Lewica wyprzedziła swoich konkurentów i wynegocjowała z rządem PiS, że w ramach wsparcia ratyfikacji polskiej części europejskiego funduszu odbudowy 30 proc. środków rozdysponowanych będzie przez samorządy, powstanie ponad 70 tys. tanich mieszkań na wynajem, a kwoty 850 mln euro oraz 300 mln euro przekazane zostaną odpowiednio na służbę zdrowia i pomoc dla wskazanych przez Lewicę branż. W efekcie Nowa Lewica może z satysfakcją obserwować, jak Borys Budka i jego stronnicy miotają się od ściany do ściany, próbując wytłumaczyć, o co tak właściwie chodziło im, kiedy najpierw wzywali do głosowania za funduszem, żeby potem powiedzieć, że głosować trzeba jednak przeciw. W ramach tych tłumaczeń Borys Budka i jego koledzy oskarżają postkomunistów o zdradę opozycji oraz demokracji (to minister Sienkiewicz), a Radek Sikorski, wypróbowany kompan Siergieja Ławrowa, z poważną miną stwierdza, że poparcie projektu, za którym sam Sikorski głosował w Europarlamencie, jest jak pakt Ribbentropa z Mołotowem. W bardziej sentymentalne tony popadł Władysław Kosiniak-Kamysz, który przyznał, że jego partia była przygotowana na scenariusz przedterminowych wyborów, a sądząc po minie, sam lider PSL widział się już w roli tymczasowego premiera. Z tym większym smutkiem przyznać musiał, że ta perspektywa wraz z zapowiedzią głosowania za ratyfikacją przez nowe SLD się oddaliła. W całym zamieszaniu, jakie miniony tydzień przyniósł w polskiej polityce, łatwo było przegapić moment, w którym w podejściu Platformy do funduszu covidowego Europy nastąpiła zmiana. Jeszcze kilka miesięcy temu Budka twierdził nie tylko, że „daje gwarancje”, iż jego partia zagłosuje za, lecz także że każdy, kto zagłosuje przeciwko ratyfikacji, zasłuży na Trybunał Stanu. Co zatem takiego się stało, że PO w kilka miesięcy tak radykalnie zmieniła zdanie? Być może kluczem do zrozumienia sytuacji jest przeoczona przez większość mediów wypowiedź Donalda Tuska. Pominięta dlatego, że w tym samym wywiadzie Tusk dokonał beatyfikacji Sławomira Nowaka. Na antenie telewizji TVN niecały miesiąc temu Donald Tusk zapowiedział, że ratyfikację głosować można kilka razy i zasugerował, że lepiej najpierw osłabić rząd, może nawet pozbawić go trwale większości. Dopiero później – albo w nowej konstelacji politycznej, albo przynajmniej mając po drugiej stronie osłabioną porażką Zjednoczoną Prawicę – całość przegłosować. Jednocześnie – jak sądzę – dając wyraz swojemu poczuciu humoru, Tusk stwierdził, że trzeba tak zrobić, żeby chronić fundusze „przed złodziejami”. Przy czym najwyraźniej Tusk nie miał na myśli siedzącego wówczas w więzieniu Sławomira Nowaka. Dokładnie te same słowa wypowiedział w dniu ogłoszenia przez Lewicę poparcia dla ratyfikacji funduszu przewodniczący klubu parlamentarnego, Cezary Tomczyk. On z kolei wspominał o oszustach, przed którymi trzeba pieniędzy z funduszu pilnować. Z całą pewnością nie miał na myśli krystalicznie czystych i uczciwych, choć pozostających pod zarzutami prokuratora, senatora Gawłowskiego czy pana posła Neumanna. Gdyż jak należy przypuszczać, akurat ci ludzie mieliby pilnować pieniędzy wydawanych przez Platformę. Dokładnie ten sam sposób myślenia o funduszach prezentował dużo wcześniej wiceprzewodniczący PO Rafał Trzaskowski, który w kampanii wyborczej wspominał, że „mrożone” przez UE fundusze zostaną „odmrożone”, kiedy Platforma obejmie w Polsce władzę. W gruncie rzeczy politycy PO od samego początku podchodzili do sprawy w ten sam sposób: unijne fundusze są dla PO ważne tylko pod warunkiem, że sami politycy tej partii będą je wydawać. Decyzja Lewicy pozostawiła Platformę na negocjacyjnym lodzie. Czarzasty wykonał ten sam manewr, który zapowiedział Tusk, tylko jedno okrążenie wcześniej. Tym samym dla wszystkich stało się nagle jasne, że strategię opozycji totalnej Platforma zamierza realizować sama i do końca. Kto wie, może do końca samej Platformy.