Sprawdź gdzie kupisz Gazetę Polską oraz Gazetę Polską Codziennie Lista miejsc »

Bo Oświęcim to była igraszka - Tomasz Łysiak o wyrokach sądów

Orzeczenie sędziego Igora Tulei wpisuje się  w stosowaną od kilku lat strategię propagandową, używaną  przez partię rządzącą do oczerniania „wroga”  – polega ona na ukazywaniu tzw. IV Rzeczypospolitej jako dwuletniego okresu całkowiteg

PAP / Jakub Kaminski
PAP / Jakub Kaminski
Orzeczenie sędziego Igora Tulei wpisuje się  w stosowaną od kilku lat strategię propagandową, używaną  przez partię rządzącą do oczerniania „wroga”  – polega ona na ukazywaniu tzw. IV Rzeczypospolitej jako dwuletniego okresu całkowitego zamordyzmu, zbliżającego kraj do totalitarnych państw dwudziestego wieku. Stąd rozliczne porównania do faszyzmu czy – jak obecnie – stalinizmu. 

Jurek Biesiadowski miał siedemnaście lat i szedł z tornistrem na plecach do szkoły. Nie dotarł na lekcje. Po drodze aresztowało go UB. Chłopak działał w antykomunistycznej organizacji „Mała Dywersja”. Urząd Bezpieczeństwa rozpracowywał wtedy także inne młodzieżowe organizacje niepodległościowe i patriotyczne – „Słoneczko” i „Partyzantkę Podziemną” – wsadzając do więzień tych, którzy już w młodym wieku stawali się śmiertelnymi par excellence wrogami komunistycznego systemu.

O wielu takich sprawach prowadzonych przez stalinowskie potwory w togach sędziowskich i prokuratorskich napisał w „Bestiach” Tadeusz M. Płużański. Oto jak wedle akt sprawy Jerzego Biesiadowskiego, prowadzonej w 1990 r. przez Komisję Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, wyglądały sposoby wydobywania zeznań zastosowane wobec nastolatków:

„Członków tajnych organizacji bito rękoma i kopano nogami po całym ciele, krępowano im ręce w nadgarstkach, uprzednio przełożywszy je między nogami, a po przełożeniu kija pod ręce podwieszano (…) między dwoma biurkami, kneblowano ich, po czym wlewano wodę do nosa. Bito ich również prętem po całym ciele, ponadto znieważano ich słowami wulgarnymi, powszechnie uznanymi za obelżywe” (cyt. za T.M. Płużańskim).

Takie były „stalinowskie metody śledcze”. Okazuje się jednak, że złe czasy nie minęły. I to nie tylko dlatego, że wielu UB-ków, katów i sadystów nadal żyje spokojnie na wolności, pobiera wysokie emerytury, a w sklepiku obok kupuje bułeczkę i gazetkę „Wyborczą”. Wychodzi na to, że stalinowska Polska odrodziła się… za rządów PiS!


Medialna siła rażenia

Parę dni temu zapadł wyrok w sprawie łapówkarza, skorumpowanego do szpiku kości lekarza, który w ciągu dwóch miesięcy zgromadził poprzez grzecznościowo przyjmowane koperty ponad 17 tys. zł. Sędzia orzekający w sprawie Igor Tuleya – wbrew jednak temu, jak myślałby każdy logicznie rozumujący obserwator – nie postępowanie skazanego wskazał opinii publicznej jako warte oglądu i oceny, nie korupcja została przez niego napiętnowana…

W ogniu krytyki znalazły się służby państwowe, które łapówkarza schwyciły, w skuteczny sposób zabezpieczając dowody. Opinia publiczna miała – wedle zamierzeń sędziego – skoncentrować się na „stalinowskich metodach” używanych przez CBA i prokuraturę, takich jak „wielogodzinne, nocne przesłuchania” i tzw. konwejery.
Dziwnym trafem takie orzeczenie wpisuje się  w stosowaną od kilku lat strategię propagandową, używaną przez partię rządzącą do oczerniania „wroga” – polega ona na ukazywaniu tzw. IV Rzeczypospolitej jako dwuletniego okresu całkowitego zamordyzmu, zbliżającego kraj do totalitarnych państw dwudziestego wieku.

Stąd rozliczne porównania do faszyzmu (vide teksty Bratkowskiego w „Gazecie Wyborczej”) czy – jak obecnie – stalinizmu.

Kto czyta prasę lub ogląda telewizję, zdaje sobie z tego doskonale sprawę, gdyż to jest przecież jedna z głównych (poza kwestią Smoleńska) – excusez le mot – „platform” politycznej wojny polskiej. Zatem sędzia orzekający w tak głośnej – z założenia już upolitycznionej wizerunkowo sprawie – od początku wie, że nie tylko wyrok, ale także jego uzasadnienie może, a właściwie na pewno będzie mieć niezwykle istotne znaczenie z punktu widzenia debaty publicznej. Każde wypowiedziane słowo zyska od razu wielką, medialną siłę rażenia.

A także, że takie ostre sformułowania jak „metody stalinowskie” wyraźnie postawią nie tylko wynik tego procesu, ale i samą postać sędziego po jednej stronie barykady. Tej rządowej. Przestaną być bezstronne. Przestaną być niezawisłe.

Sędzia zdający sobie sprawę z przestrzeni publicznej, w jaką wkracza jego orzeczenie, winien zachować  niezwykłą, nienaganną wręcz autodyscyplinę, staranność w doborze słów i powściągliwość. Jeśli tak nie uczynił, to – paradoksalnie – sam posłużył się w pewnym sensie „metodami stalinowskimi”, które tak piętnował. I ze zręcznością ekwilibrystyczną innych sądowych żandarmów sprawiedliwości – zasłużył się temu, kto trzyma władzę w kraju. To klasyczna sztuczka stosowana przez różnych „władców” na terytorium Rzeczypospolitej od wieków. Publiczność miała spojrzeć tam, gdzie chce prestidigitator. Tylko bowiem odwracając uwagę, da się z rękawa wyjąć kartę i podmienić ją na inną.


Harcerze przerobieni na Hitlerjugend

Tak podmieniono karty w wypadku opisywanym na wstępie. Chłopcy skazani w roku 1950 razem z Jerzym Biesiadowskim zostali osadzeni w obozie reedukacyjnym w Jaworznie. Kiedy jechali pociągiem na miejsce odsiadki, spotykali się po drodze z wrogą, nieprzychylną reakcją ludzi. Dopiero gdy zaczęli śpiewać „Z daleka od rodzin, z daleka od bliskich, to myśmy harcerze od Gór Świętokrzyskich” albo „Pałacyk Michla, Żytnia, Wola”, tamci zrozumieli, że to nie… Hitlerjugend, jak starano się im wmówić, ale polskie dzieci są transportowane do obozu karnego.

Łotry z UB specjalnie rozpowszechniały plotkę o tym, że to młodzi faszyści – aby złą opinią dołożyć im cierpień. Wrogie spojrzenia rodaków miały ich chłostać. Dodatkowo. I jeszcze boleśniej.

Nie wiadomo, co bardziej rani w opisach z tamtego czasu. Czy razy wymierzane kopniakiem i stalowym prętem przez stalinowskiego kata, czy też fałszywe opinie, złe wyroki, nieprawdziwe słowa. Czy opowieść o tym, jak wyrywano paznokcie rtm. Witoldowi Pileckiemu, czy też gdy czyta się, jak te palce widziała na procesie jego żona, słysząc, co o mężu mówią oskarżyciele?

Czy samo bicie bohatera, czy to, że jego córka usłyszała o nim z ust nauczycielki przed całą klasą jako o zbrodniarzu pozbawionym czci? Dziewczynka zaprotestowała, broniąc taty…  Czy wyroki zgodne z linią wyznaczoną  przez władzę nie były właśnie standardem stalinowskiej epoki w sądownictwie? Nie miały charakteru propagandowego i „wychowawczego”?


Honor kapitana Wilczka

Sztukę lizusowskiego, serwilistycznego orzecznictwa zaczęto stosować już w wieku XIX, gdy nad ziemią polską swoje łapy położyli „nowi panowie”. Znajdowało się wielu takich, którzy starali im się służyć tak wiernie, jak niegdyś sprawie narodowej, wpisując się w długi szereg ludzi hańbiących nasze dzieje. Szczęściem – nie tak długi, by zakryć tych, którzy świecili przykładem patriotyzmu.

Tak jak świecił młodziutki żołnierz napoleoński, adiutant gen. Wincentego hr. Krasińskiego Michał Wilczek. Warto pokrótce opowiedzieć jego historię, która także zakończyła się szybkim „procesem”. Już jako piętnastolatek Michał dostał się do wojska, a swoją postawą pod Madrytem zasłużył, by go przedstawiono samemu Bonapartemu. Krasiński go uwielbiał i młodemu protegowanemu torował drogę ku karierze i wojennej sprawie.

Pech chciał, że Napoleon wylądował na Wyspie Świętej Heleny, karty europejskie się przetasowały, na byłym terytorium Księstwa Warszawskiego zostało utworzone Królestwo Polskie, a berło jego ujął w dłoń car rosyjski Aleksander I.

Późniejszy ordynat opinogórski, ojciec naszego wieszcza Wincenty Krasiński, megaloman i mitotwórca własnej legendy (na obrazie Verneta przedstawiającym Somosierrę kazał się namalować  na pierwszym planie, jakby zdobył hiszpańskie baterie, gdy tymczasem w trakcie szarży w ogóle go tam nie było), jak kochał cesarza Francuzów, tak szybko się odkochał.

I miłość swoją oraz lojalność z dewizy herbowej przerzucił na kremlowskiego samodzierżcę. W każdym razie jako adiutanta nadal trzymał u siebie młodego Wilczka.
W roku 1816 na placu Saskim odbywała się defilada wojsk polskich prowadzona pod okiem nowego „głównodowodzącego”, czyli cesarzewicza Konstantego. Wielki książę lubował się w tym czasie w nieokiełznanej zabawie nowymi „żołnierzykami” polskimi, upokarzając swoich niedawnych przeciwników, którzy parę lat wcześniej służyli pod orłami cesarskimi.

I tak w trakcie uroczystego przemarszu 3. pułku liniowego piechoty coś mu się nie spodobało, więc postanowił ukarać dwóch oficerów tego pułku. Kazał im wziąć zwykłe karabiny od szeregowców, ustawić się w szeregu, po czym odbyć karny, upokarzający i hańbiący dwukrotny przemarsz naokoło placu, przed frontem całego wojska.

Nigdy wcześniej tak nie traktowano oficerów w polskim wojsku. Wywołało to masowe oburzenie żołnierzy. Na placu stała obok wielkiego księcia grupka polskich generałów. Do niej właśnie podeszli koledzy z korpusu oficerskiego 3. pułku i zaczęli protestować. Ale zostali zlekceważeni przez generalicję. Wtedy młodziutki kpt. Michał Wilczek wystąpił nagle z obroną. Nie patrząc, że stoi przed generałami, że mówi w obecności brata carskiego, wypalił, iż oni „dbają jedynie o swe korzyści, zapominając o ojczyźnie i swoich podwładnych, że zachowują się obecnie z taką samą uniżonością względem Rosjan, z jaką przedtem zachowywali się względem Francuzów”.

A potem jeszcze dodał, że choć jest jedynie kapitanem, ma obowiązek postępować tak, „jak winni postępować generałowie, gdyby czuli się w obowiązku iść drogą honoru”.
Można się spodziewać, jaka była reakcja owych generałów. Zapewne niejeden spąsowiał. A gen. Krasiński skazał Wilczka na areszt domowy. Trzy dni później, w wigilię swoich 24 urodzin, nie mogąc znieść hańby i niesprawiedliwości, młody mężczyzna palnął sobie w łeb z rewolweru...


Kulenie uszu przed synem cara


Dumając nad rozpaczliwym czynem młodego adiutanta, można by zadać  pytanie – jaki jest związek między tą dymiącą  lufą, aresztem domowym, Wincentym Krasińskim a sprawą jakiegoś  dr. G. i sędziego Tulei?

Jest wyraźny. Otóż ojciec wieszcza w generalskim mundurze, wydając wyrok aresztu, formalnie niczemu nie uchybił. Miał pełne prawo skazać podwładnego, własnego adiutanta, na jakąś karę za to, iż w ostrych słowach zwrócił się do swoich przełożonych. Dlaczego jednak sam ów „wyrok” położył się głębokim cieniem na lubianej dotychczas postaci gen. Krasińskiego? Dlaczego Polacy byli oburzeni?

Zapewne z tego względu, że nie liczyła się litera prawa, lecz ważny był kontekst polityczny. Każdy zdawał sobie sprawę, iż zachowanie księcia Konstantego, potem tchórzowska postawa generalicji, a następnie „wyskok” młodzieńca wiązały się, najprościej mówiąc, z tym, jakie to wojsko defilowało, przed kim, z jakiego powodu i wreszcie – dlaczego dwaj oficerowie 3. pułku liniowego zostali poniżeni. Decyzja Krasińskiego oznaczała więc po prostu – skulenie uszu i wyraźny znak wykonany w stronę cesarzewicza. Znak serwilistycznej postawy wobec władzy.

Podobnie jest w wypadku wyroku w głośnej sprawie doktora łapownika. Formalnie wszystko jest w porządku. Jednak wymiar, klimat, sposób ogłaszania wyroku już nie…

Sędzia Igor Tuleya doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co to są „stalinowskie metody” śledcze. W końcu to on właśnie orzekał w jednej z nielicznych spraw byłych UB-ków, które zakończyły się wyrokiem skazującym. Chodziło o proces „kata X Pawilonu”, Tadeusza Szymańskiego. Gwoli ścisłości wypada (za Tadeuszem M. Płużańskim) przypomnieć specjalne umiejętności, jakimi wykazywał się śledczy – „prócz »normalnego« bicia i kopania, ulubionymi torturami stosowanymi przez Szymańskiego były m.in. umieszczanie w karcerze, wielogodzinne stójki przy otwartym oknie (nawet zimą, przy jednoczesnym polewaniu zimną wodą), klęczenie na betonie z miednicą pełną wody w rękach”. Szymański lubił też osobiście wykonywać wyroki śmierci. Kazał także rozbijać głowy rozstrzelanym więźniom.

Po procesie trwającym trzy lata Szymański został  skazany przez Igora Tuleyę na karę pięciu lat pozbawienia wolności (z 7,5 możliwych), co sędzia uzasadniał tym, że  – jak czytamy w „Bestiach” – „to wyrok symboliczny, trudno przeliczyć go na miesiące czy lata cierpień pokrzywdzonych przez niego ludzi”, oraz motywował obniżenie kary okolicznością łagodzącą, jaką były podeszły wiek i zły stan zdrowia oskarżonego.

Szymański w trakcie procesu zasłaniał się niepamięcią, zrzucał winę na innych i odgrywał biednego, nieświadomego, schorowanego człowieka, który nie wiedział, co czyni. Płakał, jęczał i trząsł się. Przywoływał nawet słowa Ojca Świętego mówiące o pojednaniu.

A tak pisała „Gazeta Wyborcza”: „Tuż  po wyroku Szymański, zgarbiony, wychudzony staruszek, rzucił do dziennikarzy: »Czuję się niewinny« i pokuśtykał do windy”.
 

Kaci z dobrymi emeryturami

To właśnie środowisko „Gazety Wyborczej”  było od początku kreatorem takiej polskiej rzeczywistości, w której kat zaczyna mieć wizerunek ofiary. I na odwrót. W której należy współczuć staremu i choremu Jaruzelskiemu. Nie zaś tysiącom ludzi, którzy cierpieli z jego powodu.

Dlaczego ciągle wszystko stoi na głowie? Z prostego powodu. Nie dokonano w Polsce zabiegu pełnej dekomunizacji i deubekizacji. Nigdy nie poczyniono takich kroków ustawodawczych, które umożliwiłyby odpowiednie ukaranie stalinowskich oprawców. Na gruncie prawa. I na gruncie świadomości społecznej.

W efekcie tego nadal po ulicach polskich miast, w kolejkach do przychodni, na pocztach, w sklepikach i kawiarniach „kuśtykają” zgarbieni staruszkowie pobierający wysokie emerytury za to, że kiedyś pracowali kijem, pałką czy pięścią. Że strzelali z pistoletów w głowę niewinnych ludzi. Że z ich powodów płakały tysiące matek i dzieci. Oni są. Prawdziwi.

W 1948 r., w czasie rozprawy, rtm. Witold Pilecki, zniszczony makabrycznym śledztwem, zdołał na sali sądowej szepnąć do swojej kuzynki Eleonory Ostrowskiej: „Ja już żyć nie mogę, mnie wykończono. Bo Oświęcim to była igraszka”. Jak dobrze by było, gdyby jego szept sprzed pięćdziesięciu lat zabrzmiał głośno i donośnie w Polsce roku 2012: „Bo Oświęcim to była igraszka”.
 

 



Źródło: Gazeta Polska

Tomasz Łysiak