Informacje o lekarzach i pielęgniarkach, którzy na ogromną skalę odmawiają pracy z chorymi na COVID, odsłaniają problem, o którym ogromna liczba pacjentów wie od dawna. Chodzi rzecz jasna o morale znaczącej części naszej służby zdrowia, dla której szacunek dla pacjenta bardzo często jest elementem deficytowym.
Nie będę teraz powtarzać zachwytów nad cudownymi lekarzami z powołania, pełnymi misji i empatii wobec pacjentów. Tak, takich jest bardzo wielu. Ale niestety niewielu mniej jest i takich, którzy chorego traktują w najlepszym wypadku przedmiotowo, zupełnie jakby wyświadczali mu łaskę, a nie realizowali usługę, która została przez niego opłacona. I kompletnie nie dociera do mnie argument, iż marnie opłacona. Bo, po pierwsze, nie tak bardzo marnie, jak o tym mówią sami lekarze, a po drugie, skoro ktoś decyduje się na pracę w publicznej przychodni czy szpitalu, to godzi się także na wynagrodzenie, a konsekwencją tej aprobaty jest szacunek wobec klientów, czyli chorych. Coś jednak jest bardzo nie tak, skoro na wezwania wojewodów w poszczególnych województwach albo stawia się garstka lekarzy czy pielęgniarek, albo nie pojawia się dosłownie nikt. Nikt!
Przecież tak samo było wiosną. Wówczas pomocy potrzebowali pensjonariusze DPS-ów – ale chętnych do ratowania tych najbardziej bezbronnych ludzi było jak na lekarstwo.
Pamiętamy także początki epidemii, gdy pomocy w szpitalach odmawiali studenci ostatniego roku medycyny. Zatem to, co dziś obserwujemy, nie jest anomalią, lecz standardowym zachowaniem znaczącej części szeroko rozumianego środowiska medycznego. A to oznacza, że mamy problem. Nie tylko z opieką nad pacjentami covidowymi, lecz przede wszystkim z kształceniem medycznym w Polsce, skoro taka rzesza medyków kompletnie nie rozumie swojego powołania. Przecież nikt ich nie ciągnie do pracy za darmo. Przeciwnie – polscy podatnicy chcą im nawet płacić lepiej. I dobrze. Ale najwyraźniej ci ludzie, wykształceni za pieniądze Polaków, uznają, iż mają w nosie ich problemy, a praca z zakażonymi to dla nich zbyt duże ryzyko. Sęk w tym, że lekarz zdrowych leczyć nie musi. A najwyraźniej takich chcieliby leczyć właśnie ci lekarze. Do odrzucenia udzielania pomocy dochodzi jeszcze liczne odmawianie pracy w systemie stacjonarnym – okazuje się, że część lekarzy w publicznych przychodniach chce obsługiwać pacjentów telefoniczne, a w prywatnych – na normalnych zasadach. Trudno nazwać tę postawę inaczej jak przejaw dzikiej wręcz demoralizacji i bezczelności. A wszystko to jest wyrazem braku szacunku dla człowieka i liczenia się tylko z zyskiem, który pacjent może ewentualnie wygenerować. Kto tych ludzi uczy tego na studiach? Kto im zaszczepia takie postawy? Epidemia odsłoniła poważny problem polskich szkół medycznych. Jeśli myślimy jako państwo o naprawie systemu opieki zdrowotnej, to widać jak na dłoni, iż nie da się go uzdrowić, tolerując demoralizację ogromnej części jego pracowników. Chamstwa, pogardy i znieczulicy z polskich szpitali nie wyeliminujemy pieniędzmi, lecz bezwzględnym piętnowaniem patologii.