Reakcja na samo poruszenie tematu, rozpoczęcie dyskusji o tym, że na polskim rynku mamy do czynienia z dominacją kilku grup medialnych, które praktycznie ograniczają wolność słowa, i prowadzenie szerokiej debaty jest samo w sobie przyczynkiem do opisu zjawiska. Pracownicy medialni zatrudnieni w tych koncernach prześcigają się w torpedowaniu już samej diagnozy, nie tylko potencjalnego projektu ustawy, który przecież jeszcze złożony nie jest i nikt z jej krytyków żadnych szczegółów nie zna. Agnieszka Kublik z „Gazety Wyborczej” nie waha się nawet przed używaniem sformułowań powszechnie uważanych za obelżywe, publikując histeryczny (nie tylko w prostackim tonie, lecz także z kłamliwymi przeinaczeniami również moich słów) artykuł o rzekomym zamachu na wolność mediów. Nie, nikt nie chce ograniczać wolności słowa i wolności mediów.
Przeciwnie – właśnie o tę wolność chodzi, o zbudowanie szansy na stworzenie równowagi w debacie publicznej w Polsce. Niemal każde państwo w UE chroni swój rynek medialny – w Niemczech czy we Francji – i nikt tam działalności wydawniczej nie traktuje jako aktywności o charakterze wyłącznie gospodarczym. Wydawanie gazet, nadawanie programu nie jest tym samym co handel ziemniakami, tylko jest to z punktu widzenia interesów państwa działalność szczególna – i jest to oczywista oczywistość. W Polsce mamy do czynienia nie tylko z dominacją kilku grup kapitałowych, lecz także kapitału zagranicznego – zarządzający koncernami, które nadają ton debacie publicznej w Polsce, nie tylko nie myślą po polsku, lecz nawet po polsku nie mówią. Dlatego tak trafne jest to zdanie premiera Mateusza Morawieckiego: „Potrzebujemy niezależnego myślenia. Jest patriotyzm gospodarczy, ale też ważny jest patriotyzm medialny. Media powinny mieć na uwadze interes Polski (…). Życzę, żeby wszystkie media myślały po polsku, pilnowały polskich interesów i patriotyzmu medialnego”. Te zdania premier powiedział na urodzinach konkurencyjnej wobec Strefy Wolnego Słowa telewizji wpolsce.pl, ale z pewnością mógłby je też powiedzieć na którejś z uroczystości mediów zbudowanych wokół „Gazety Polskiej”. To myślenie po polsku – nie tylko dziennikarzy, lecz także ich szefów – odróżnia właśnie te dwa wydawnictwa od największych działających na rynku mediów, będących w przeważającej części własnością zagranicznego biznesu i pozostających pod zarządem zewnętrznym.
Tymczasem każdy dzień przynosi przykłady ilustrujące mechanizm działania tak, a nie inaczej funkcjonującego rynku mediów. Jak wiadomo choćby, MSZ nie udzieliło jeszcze zgody na przyjazd w charakterze ambasadora Niemiec w Warszawie dyplomacie, który jest synem adiutanta Hitlera. W związku z tym media podporządkowane myślącemu jak najbardziej po niemiecku (nie sądzę, by temu zaprzeczył) Markowi Dekanowi, szefowi Ringier Axel Springer, wydawcy „Faktu”, „Newsweeka” i Onetu, piętnują rząd oraz Prawo i Sprawiedliwość, że jeszcze taka zgoda nie została udzielona. Sprawa presji na rząd mediów niemieckich wydawanych po polsku w kwestii udzielenia agrément Arndtowi Freytagowi von Loringhovenowi to czysta polityka, nie żadne dziennikarstwo i niezależna debata. Twarde interesy, do których zaprzęgniętych jest szereg medialnych karierowiczów-gorliwców i uwiązanych w tych redakcjach kredytami i niewielką liczbą miejsc pracy na rynku dziennikarzy. Oczywistością jest, że byłoby dobrze to zmienić – tlen potrzebny jest także środowisku dziennikarskiemu i wielu żurnalistów dobrze to wie. Ale nie usłyszycie ani nie przeczytacie Państwo takiego ich głosu w dominujących na rynku mediach – bo właśnie taką mamy wolność słowa, że jest to niemal niemożliwe. Ani „Newsweek”, ani Onet.pl, ani „Fakt”, ani TVN, ani „Wyborcza” uczciwie kwestii dekoncentracji mediów nie postawią – nie spodziewajcie się tam żadnego przyzwoitego tekstu na ten temat. Będzie wyłącznie histeryczna obrona własnego monopolu i interesów kapitału, który – jak już wie chyba każde dziecko – ma narodowość. I jak zawsze w tych mediach – kwestia polskiej racji stanu w ogóle będzie bez znaczenia, poza obszarem percepcji.
Odrębną sprawą jest postawa ambasador Stanów Zjednoczonych. Pani Georgette Mosbacher oczywiście broni interesów amerykańskiego biznesu tak, jak wydaje jej się najlepiej, ale zapewne nigdy nie słyszała o Nikołaju Repninie, rosyjskim ambasadorze z czasów, gdy dokonywały się rozbiory Polski, a elity polityczne drżały przed jego rozkazami. Nie stawiałaby ani siebie, ani Polaków w sytuacji, gdy to skojarzenie z namiestnikiem Moskwy narzucającym lub usiłującym blokować polskiemu Sejmowi ustawy pojawiłoby się w debacie opisującej jej wpisy na Twitterze. To stosunkom polsko-amerykańskim, temu, co o charakterze tych relacji mogą sądzić Polacy, z całą pewnością szkodzi.