Z pewnością były okazje. Nie jedna i nie dwie. Za każdym razem, za czasów rządów SLD czy Platformy, gdy ktokolwiek z uczestników happeningu czy manifestacji legitymowany był przez policję. Gdy po manifestacjach zwozili nas na komisariat, można było rzucić się z łapami, można było cisnąć parę bluzgów. Jednak niezależnie od tego, jakie były powody manifestacji, nie robiliśmy tego.
Niezależnie od tego, czy manifestowaliśmy w związku z wizytą kagiebisty plującego na polskie ofiary komunistycznego reżimu, czy kiedy domagaliśmy się śledztwa w sprawie tragedii smoleńskiej. Kiedy na Krakowskim Przedmieściu trzeba było trzymać nerwy na wodzy, żeby nie przypalantować nawalonemu jak autobus kretynowi z pobliskiej knajpy, albo kiedy wysłani przez Hannę Gronkiewicz-Waltz strażnicy miejscy rzucali na glebę jednego z nas. Nikomu nie przeszło przez myśl, żeby zaatakować kogoś, z kim się nie zgadzamy, choć sami fizycznie atakowani byliśmy wielokrotnie. Sprawy, dla których manifestowaliśmy, nie dotyczyły co prawda tak fundamentalnych kwestii jak to, kto z kim sypia, ani tego, czy urzędnik zwróci się do nas per pan, a ktoś wolałby, żeby było „proszę pani”. Manifestowaliśmy na ulicach w sprawach, które dzisiejsi tęczowi bojówkarze mają w głębokim poważaniu. Staliśmy całymi miesiącami na ulicach, bo tragiczna śmierć ludzi ważnych dla naszej wspólnoty była zamiatana pod dywan. Staliśmy na Krakowskim Przedmieściu i na sopockim molo, bo mieliśmy wrażenie, że po raz kolejny w historii wybierani w Polsce politycy dla własnych karier sprzedają nasze państwo. Po latach dowiedzieliśmy się, że nasze przeczucia i przypuszczenia były trafne. Spacerujący po molo w towarzystwie Tuska Putin nie rozmawiał z premierem Polski o joggingu. Śledztwo w sprawie Smoleńska nie było skręcane dlatego, że komuś zabrakło kompetencji, tylko dlatego, że ktoś miał ich wystarczająco dużo, żeby na całe lata zacierać ślady przestępstw o ciężarze gatunkowym do dziś trudnym do wyobrażenia. W Polsce protestowali wówczas aktywiści i zwykli obywatele, którzy nie zgadzali się z takim postępowaniem. Stawali się przedmiotem zatrzymań, śledztw, wniosków o pomoc prawną do rosyjskiego ministerstwa sprawiedliwości, wreszcie karnych zarzutów stawianych w imieniu państwa polskiego.
Organizatorzy wielkiej manifestacji, która na kilka dni przed rocznicą Smoleńska przeszła przed ambasadą Rosji, zostali wyciągnięci z autobusu, zwinięci przez tajniaków i trafili na dołek. Stało się tak, choć nikt z nich nigdy nie podniósł na nikogo ręki. Żadne z tych działań nie spotkało się z potępieniem rządzącej wówczas Platformy Obywatelskiej czy zasiadającego w parlamencie SLD. Unijne instytucje wówczas nie zabierały głosu. Dziś jest inaczej. Byli studenci, którzy sami twierdzą, że są byłymi studentkami, w sprawie tego, jak się do nich należy zwracać, zakładają organizacje, którą nazywają gangiem. Oni i ich koledzy dzięki funduszom od najbogatszego miasta w Polsce szkolą się z „taktyki miejskiej”, a zdobytą na szkoleniach wiedzę próbują wcielać w życie, napadając na ludzi, z którymi się nie zgadzają. Napadając nie w sensie werbalnym, symbolicznym czy słownym. Napadając fizycznie, z pięściami i nożem za pazuchą. Kiedy w wyniku takiego napadu do akcji wkracza policja, żeby sprawców doprowadzić przed sąd, rozpala się święte oburzenie. Kiedy ten sam tęczowy Gang Samzamęt pisze na jednym z najważniejszych dla polskiej wspólnoty kościołów „jebcie się”, natychmiast uruchamiają się rzekomi obrońcy wolności słowa. Ci sami, którzy – jak Donald Tusk – dławili wolność słowa przy pomocy poddanych mu pokemonów zasiadających na kluczowych stanowiskach w służbach. W demokracji nie powinno to nikogo dziwić. Każdy ma prawo robić z siebie kretyna, opinia publiczna patrzy i ocenia. Raz na kilka lat wskazuje, kogo faktycznie uznaje za durnia, a komu powierza władzę. Władzę, która ma za zadanie dbać o interesy naszej wspólnoty, m.in. poprzez egzekwowanie prawa. W ramach tego prawa na przykład pan Michał Szutowski z kręgu Gangu Samzamęt ma prawo uważać, że on sam jest panią i że nazywa się Margot. Ma prawo tak sądzić cały jego tęczowy kolektyw z ulicy Wilczej wraz z panią Łanią. Jednak prawo pana Margota Szutowskiego do uważania się za kogokolwiek chce jest wynikiem działania państwa prawa. Tego samego prawa, które daje kierowcy ciężarówki, na którą pan Margot napadł, możliwość złożenia zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa. A państwo ma za zadanie ścigać gości, którzy w biały dzień, uzbrojeni w noże, napadają na swoich współobywateli z jakiegokolwiek powodu. Zwłaszcza jeśli robią to po to, żeby zastraszyć ludzi, którzy mają czelność uważać, że chłopak to chłopak, dziewczyna to dziewczyna, a dziecko to dziecko, nawet jeśli jest jeszcze u dziewczyny w brzuchu.