Słusznie wielu polityków mówi o minionej, zwycięskiej dla prezydenta Andrzeja Dudy kampanii, że charakteryzowała się drastycznym zaburzeniem równowagi sił. Że w tej rywalizacji jeden kandydat był na mocniejszej pozycji, mając ogromne wsparcie machiny medialnej. Że w gruncie rzeczy – przez tę znaczącą nierówność w zasobie sił – kampania nie była w pełni uczciwa.
Rafała Trzaskowskiego wpychała do Pałacu Prezydenckiego przeważająca armia mediów, celebrytów, ludzi świata kultury i sportu. To faktycznie była bitwa Dawida z Goliatem, postkomuna rzuciła wszystkie swoje siły, pokazała całą swoją moc… i Bogu dziękować przegrała. Jest to, rzecz jasna, ogromna zasługa Jarosława Kaczyńskiego, bez jego decyzji w kluczowych momentach kampanii wynik wyborów nie musiał być tak dobry. Bez dwóch zdań to efekt ciężkiej, pod koniec kampanii niemal morderczej pracy Andrzeja Dudy i działających na rzecz zwycięstwa swego kandydata polityków Zjednoczonej Prawicy. Zaangażowanie premiera Mateusza Morawieckiego nie miało sobie równych – nic zresztą dziwnego, bo jeśli szef rządu chce realizować kolejne projekty swego gabinetu, w Pałacu Prezydenckim nie powinien zasiadać człowiek totalnej opozycji. Zarzuty opozycji, że jeżdżąc po kraju i namawiając do głosowania na kandydata PiS, premier popełnił jakieś nadużycie, są więc absurdalne. Wygrana to też efekt ciężkiej pracy mediów publicznych – ale nie tyle na rzecz kampanii Andrzeja Dudy, ile na rzecz zrównoważenia przekazu mediów komercyjnych, których część bez żenady kolportowała kłamstwa, manipulacje i pogardę wobec urzędującego prezydenta. Nie było to bynajmniej, jak twierdzi opozycja, źródłem przeważającej siły medialnej Andrzeja Dudy, bo takiej siły nie miał.
Ale w mniejszym lub większym stopniu – w zależności od anteny, redakcji, rodzaju przekazu – było źródłem rzetelnej, zobiektywizowanej informacji. PAP czy Polskie Radio ze wszystkimi swoimi antenami, a także TVP Info, znacznie bardziej „frontowa” w walce z kłamstwami totalnych mediów i polityków totalnej opozycji, zapewniły choć częściowo pluralizm i dostęp do informacji gdzie indziej pomijanych lub świadomie przekręcanych. Media publiczne wyrwane z kontroli postkomuny są więc dziś jeszcze bardziej solą w oku totalnym, a część ich dziennikarzy podlega bezprzykładnym atakom i szczuciu przez polityków Platformy. U schyłku kampanii dochodziło do fizycznych przepychanek, m.in. agresorami byli posłowie PO, którzy siłą odpychali dziennikarzy próbujących zadać pytanie kandydatowi na prezydenta z PO. Niestety ani środowisko dziennikarskie, ani żadna z międzynarodowych organizacji walczących o wolność mediów tymi przypadkami nie chciała się zainteresować. Zakończenie kampanii niewiele zresztą w tej mierze zmieniło. Na odbywającym się w ubiegłym tygodniu posiedzeniu komisji kultury politycy opozycji wyrażali się z pogardą o dziennikarzach mediów publicznych, a co do jednej z najbardziej dziś znanych dziennikarek TVP orzekli: „Ta pani nie jest dziennikarką”. Najwyraźniej bowiem PO i lewica chcą decydować, kto jest, a kto nie jest dziennikarzem. Te postkomunistyczne, autorytarne ciągoty demaskują jej „demokratyczny” charakter zupełnie jasno. Ale nie tylko swoim stosunkiem do niezależności dziennikarzy i wolności słowa Rafał Trzaskowski i jego obóz przegrali te wybory i, jeśli nic nie zmienią, będą przegrywać następne. Jednym z tych innych powodów jest zwykłe chamstwo – wszyscy pamiętamy, co było głównym hasłem Trzaskowskiego w ostatnich kilkudziesięciu godzinach przed wyborami, i wszyscy chyba oddychamy z ulgą, że ten prymitywny, wulgarny przekaz nie wygrał.
Dziś Trzaskowski usiłuje udawać, że nie przegrał wyborów, a jego partia znów nie uznaje werdyktu demokracji. W środowisku opozycji snują się pomysły o jakimś majdanie, ruchu obywatelskim, który spowoduje, że „wybory mogą być znacznie szybciej, niż myślicie” – jednym słowem sięgają po stare sposoby walki „ulica i zagranica”. Należy się temu przyglądać z pogodnym stoicyzmem. Owszem, totalni podgrzewają nadal nastroje społeczne, szczują i demonstrują pogardę dla wyborców Andrzeja Dudy, niewykluczone, że swymi działaniami mogą doprowadzić do jakichś aktów przemocy. Być może o to właśnie znów im chodzi. Jednocześnie mówią o „nowej solidarności” – a to przecież ci sami ludzie, którzy walczą o przywileje dla byłych esbeków (dla nich wszak też ta „neosolidarność”) i małostkowo uniemożliwiają w Gdańsku zorganizowanie wystawy IPN-owi i Solidarności o Sierpniu. Wygląda więc raczej na to, że pan Trzaskowski i jego ekipa próbują dziś zrealizować dawne marzenie generałów bezpieki o całkowitym przejęciu tego wolnościowego i patriotycznego ruchu, jakim była Solidarność. By zdławić, wykrzywić, zakłamać to, czym faktycznie był Sierpień. Mija w tym roku 40 lat od powstania Solidarności, a okazuje się, że ciągle jest ona dla postkomuny symbolem takich dążeń Polaków, że musi być niszczona. Ale przecież i temu wspólnie, solidarnie damy radę.