Czasu w tę kwarantannę nie mam za wiele, ale na dobrą książkę zawsze chwila się znajdzie. Szczególnie gdy książka ta może odpowiedzieć na pytania i wyzwania, jakie stawia przed nami koronawirus i związany z nim, a już powoli do nas docierający gigantyczny kryzys. A taką właśnie pozycją na czasy kryzysu, ale też na okres walki z biedą, są „Grona gniewu” Johna Steinbecka. Tak, mam świadomość, że przez część bardziej rygorystycznie nastawionych ludzi mogę zostać uznany za czytelnika zdecydowanie niewłaściwych, bo lewicowych lektur. Niech i tak będzie, ale Steinbeck to przede wszystkim wielki pisarz. „Grona gniewu” zaś to kawał znakomitej literatury, a przy okazji wielkie ostrzeżenie przed potencjałem rewolucyjnym, który drzemie w „skrzywdzonych i poniżonych”, wykluczonych ze zmiany albo pozbawionych przez kryzys (to już bardziej refleksja historyczna niż literacka) tego, co już mieli. Tak, jest to książka lewicowa, jest w niej wiele elementów niechętnych chrześcijaństwu, ale jednocześnie są w niej obrazy i słowa jednoznacznie z Ewangelii i chrześcijaństwa przejęte, jest w tej książce także wielka opowieść o solidarności, bez której nie ma prawdziwej przemiany, i wreszcie jest ciepło wobec ludzi, wobec ich braków i słabości, wobec upadków i niezdarności. Jest w tej książce niesamowita nostalgia za traconym światem, domem, dzieciństwem, za odchodzeniem. Aż boli, gdy się to czyta. „Grona gniewu” to także niesamowita lektura na czasy kryzysu związanego z koronawirusem, ukazuje bowiem, dokąd może nas doprowadzić brak troski o zwykłych ludzi, o pracowników, o zadłużonych, o zwalnianych z pracy. Nie jesteśmy „oklahami”, ale prekariat intelektualny ma swoje problemy, a jako że spadać będzie z wyższego poziomu, stanie się jeszcze bardziej wściekły. Solidarność, a nie rewolucja jest jedynym lekarstwem na to, co może się wydarzyć.